Opis zimowej wycieczki na Wołowiec w Tatrach Zachodnich.

Wołowiec zimą

 

Przebieg: Dolina Chochołowska – Grześ – Rakoń – Wołowiec – Rakoń – Grześ – Dolina Chochołowska

Dystans: 27.7 km

Szacowany  czas  przejścia: 10:40 h

Suma podejść: 1492 m

Suma zejść: 1492 m

Szczyty na szlaku: Grześ (1653 m), Rakoń (1879 m), Wołowiec (2064 m)

Parking: 20 zł. opłatę pobiera osoba z obsługi

Schroniska na szlaku: Schronisko w Dolinie Chochołowskiej

Trudności techniczne: brak

Wycieczkę rozpoczynamy na parkingu w Siwej Polanie. Tradycyjnie samochód zostawiamy na placu znajdującym się najbliżej wejścia do parku. Opłata za całodzienny postój wynosi tu 20 zł i jest pobierana w gotówce przez osobę z obsługi. Parking jest duży i szczególnie zimą nie powinno być problemu z dostępnością miejsc. Dzisiaj przyjechałem na fotelu pasażera, a że Krzyśkowi (którego dobrze znam także od strony zapędów rajdowych) „dobrze się prowadziło”, kilkukrotnie otarłem się o zawał serca. Cieszę się więc, że udało nam się szczęśliwie dotrzeć na miejsce i mam nadzieję, że w drodze powrotnej obędzie się bez dodatkowych wrażeń.

Idziemy przez budzącą się Dolinę Chochołowską. Na szlaku nie ma innych turystów, ciszę zakłóca jedynie trzeszczący pod naszymi stopami  lód. Mijamy kolejne, zaśnieżone polany i spokojnym tempem zmierzamy w stronę schroniska. Gdy w pewnym momencie przejeżdża koło nas samochód TPN, zaciągam się spalinami i po raz kolejny myślę o tym, jak różne oblicza może mieć „troska” o przyrodę. Nikt w parku nie wpadł na pomysł zakupu samochodów elektrycznych, ale chyba nie mam prawa wymagać zbyt wiele od osób, które udzielają zgody na pracę koni przy transporcie turystów do Morskiego Oka i popierają budowę stacji narciarskiej na Nosalu (jest to inwestycja, która wiąże się z wycinką minimum 1,5 ha tatrzańskiego lasu).

Z uwagi na zagrożenie lawinowe, wykluczamy wejście na Wołowiec przez Wyżnią Dolinę Chochołowską. Pójdziemy wariantem okrężnym przez Grzesia i Rakoń. Ponieważ jedynym co może nas tu martwić, jest potencjalna lawina ze stoków Bobrowca (tego dnia schodzą dwie, co można zauważyć porównując zdjęcia nr 16 i 58 w galerii) mocno przyspieszamy kroku i zwalniamy dopiero przy rozejściu szlaku na Bobrowiecką Przełęcz. Kontynuujemy podejście na Grzesia i dzięki bardzo dobrze przetartej ścieżce, wchodzimy na niego po niespełna 50 minutach od wyjścia ze schroniska.

Zgodnie z prognozami pogoda jest doskonała – na niebie nie ma ani jednej chmurki a temperatura oscyluje wokół kilku stopni poniżej zera. Jedyne co nas niepokoi, to tumany śniegu zawiewane w okolicach Rakonia. Pocieszamy się jednak tym, że podmuchy mają nie przekraczać 15 km/h i podziwiamy zaśnieżone wierzchołki Tatr Zachodnich. Po krótkiej przerwie na zdjęcia i posiłek kierujemy się na kolejny ze szczytów. 

Pomimo że świetnie idzie się w raczkach (twardy, lekko zmrożony śnieg), przedkładamy bezpieczeństwo nad wygodę i zastępujemy je rakami (o używaniu raków i raczków pisałem tutaj). Im bliżej jesteśmy Rakonia, tym bardziej wieje, ale ciągle nie spodziewamy się tego, z czym wkrótce będziemy musieli się zmierzyć. Wiatr uderza w nas z całą mocą podczas podejścia na szczyt. Jest tak silny, że z trudem stawiamy kolejne kroki. Przypomina mi się nasza wycieczka z zeszłego roku – z powodu wichury ledwie osiągnęliśmy wówczas wierzchołek, ale niemal zerowa widoczność pokrzyżowała nam plan wejścia na Wołowiec. Tym razem pogoda jest idealna, wmawiam więc sobie, że lepszych warunków mieć nie będziemy, zaciskam zęby i prę do góry. 

Na Rakoniu wieje jeszcze bardziej niż na podejściu. Gdy podmuchy osiągają siłę, przy której trudno jest ustać, przypomina mi się film z serwisu Youtube. Uśmiecham się pod nosem, dochodzę do wniosku, ze z raków mnie raczej nie wyrwie i postanawiam poczekać na wchodzącego za mną Krzyśka. Żywioł nie daje jednak za wygraną i gdy dostrzegam go przed szczytem, pokazuję mu, że idę dalej.

Na podejściu na Wołowiec zauważam dwie osoby. Nie mam wątpliwości, że toczą zażartą walkę z wiatrem – zatrzymują się co chwilę i próbują przeczekać podmuchy. Widzę też dziewczynę, która zeszła ze szczytu i kieruje się w moją stronę. Gdy się mijamy, przekrzykując wichurę, dopytuję, jak jest na górze. Dowiaduję się, że na wierzchołku prawie nie wieje, postanawiam zatem, że to tam poczekam na Krzyśka.

Mozolnie zdobywam kolejne metry, kilkukrotnie wiatr próbuje mnie przestawić. Krzysztof idzie za mną, jest jednak w sporej odległości, ponieważ fotografował i nagrywał filmiki na Rakoniu. Podejście dłuży się niemiłosiernie, ale w końcu docieram na Wołowiec i znajduję miejsce, gdzie najsłabiej wieje. Chwilę odpoczywam, później robię zdjęcia i kręcę się w okolicy szczytu. Po pewnym czasie zaczynam się niepokoić o Krzyśka – wiem, że nie odpuścił, ale wydaje mi się, że powinien już do mnie dojść. Postanawiam zejść do miejsca, z którego będę miał lepszy widok na szlak.  Na szczęście nie schodzę zbyt długo – Krzychu pojawia się w zasięgu wzroku. Zawracam i po kilku minutach obaj siedzimy na wierzchołku. Pijemy herbatę i cieszymy oczy niepowtarzalnym krajobrazem. 

Zejście z Wołowca jest zdecydowanie przyjemniejsze niż droga pod górę. Mniej wieje i tylko za Rakoniem wiatr znowu mocno daje się we znaki. Opuszczamy grań i kierujemy się na Grzesia. Tu obserwujemy słońce zachodzące za Trzema Kopami i ciekawą chmurę soczewkowatą. Krzychu, po raz kolejny ma problem z raczkiem i brakiem zamiennika  – zerwał się łańcuszek, a zapasowy raczek podarował tydzień temu, jakiejś napotkanej na szlaku dziewczynie – i musi kontynuować wędrówkę w rakach. Podsuwam mu pomysł na to, jak spożytkować jego altruizm i rozbawieni schodzimy do schroniska. 

W bufecie zamawiamy Deser Chochołowski. Chyba nie skłamię, gdy napiszę, że tylko dla niego warto przyjść do tego miejsca. Delektujemy się szarlotką, odpoczywamy i zastanawiamy się, jak Krzysiek dojdzie do parkingu – na wygodną wędrówkę w rakach jest za mało śniegu, a poruszanie się bez kolców po lodzie jest zbyt ryzykowne. W końcu Krzysiek organizuje zestaw naprawczy i reanimuje raczka (z nie najgorszym skutkiem – sznurek zastępujący łańcuszek zrywa się co prawda po kilku minutach, ale konstrukcja utrzymuje się na bucie).

Ze schroniska wychodzimy po zmroku. Zapalamy czołówki i w ciszy przemierzamy dolinę. Gdy gasimy latarki i obserwujemy gwiazdy, wypatruję lecącej na szczotce Małgorzaty. Niestety sympatyczna wiedźma znów kryje się przed moim wzrokiem, więc niepocieszony drepczę za kolegą na parking. Wsiadając do samochodu, ciągle mam nadzieję na spokojny powrót. I w sumie obywa się on  bez emocji, jeśli nie liczyć jelenia, który wybiega nam przed maskę po kilku kilometrach jazdy i ślizgawki na zapomnianej przez Boga drodze, na którą doprowadzają nas Janosikowe skróty.

Scroll to Top