Triglav z doliny Krma – opis wycieczki na najwyższy szczyt Alp Julijskch, z noclegiem w Domu na Kredarici.

Triglav z doliny Krma

 

Przebieg: Dolina Krma – Dom na Kredarici – Triglav – Dom na Kredarici – Krma

Dystans: 18.2 km

Szacowany  czas  przejścia: 12 – 14 h

Suma podejść: 1950 m

Suma zejść: 1950 m

Szczyty na szlaku: Triglav (2864 m)

Parking: bezpłatny

Schroniska na szlaku: Dom na Kredarici

Trudności techniczne: łatwa via ferrata na odcinku Dom na Kredarici-Triglav

Do doliny Krma wjeżdżamy wąską, szutrową, nie najlepszej jakości drogą. Planujemy zostawić samochód na znajdującym się tuż przy wejściu na szlak prowadzący w stronę Triglava parkingu Pri Lesi więc nieco niepokoi nas widok pojazdów zaparkowanych w pobliżu wylotu doliny. Postanawiamy zaryzykować i nie zmieniać planów i tym razem ryzyko się opłaci. Udaje nam się zająć jedno z ostatnich  miejsc postojowych, tuż obok tabliczki przypominającej nam, że wchodzimy na teren Triglavskiego Parku Narodowego.

Z podziwem patrzę na niewielkich rozmiarów plecaki dziewczyn i zastanawiam się, jak udało im się zmieścić do nich zestawy do via ferrat oraz ekwipunek niezbędny podczas dwudniowej wycieczki. Dzień wcześniej podjąłem podobną próbę, ale szybko okazało się, że nawet jeśli zacznę wszystko upychać butem, będę musiał zrezygnować z 1/3 wyposażenia i ostatecznie spakowałem się do wora o pojemności 40 l (dziewczyny mają plecaczki o ponad 10 l mniejsze).

Bez trudu odnajdujemy początek szlaku, którym będziemy wędrować do Domu na Kredarici i ruszamy w drogę. Przez kilka minut idziemy szerokim szutrem, ale nie jest on tak wygodny, jak mogłoby się wydawać – duża ilość małych kamyczków powoduje, że grzęzną między nimi stopy, co bardziej przypomina marsz po rozmiękłym śniegu niż z założenia przyjemny górski spacerek.

Już po kilku minutach okazuje się, że mamy błędne informacje nie tylko o jakości ścieżki, ale także kącie jej nachylenia. Opis, na którym bazowaliśmy, mówił o łagodnym początku szlaku i mocnym nastromieniu w jego końcowej części, ale ma się on nijak do rzeczywistości – ścieżka śmiało pnie się do góry, a tętno nie skacze jedynie dzięki pojawiającym się co jakiś czas zakosom.

Mimo wczesnej, porannej godziny mocno daje się we znaki wysoka temperatura. W miejscach niezacienionych przygrzewa słońce i wkrótce zauważam, że jeszcze nigdy nie byłem tak mokry podczas marszu. Zaczynam zastanawiać się, czy mam w plecaku wystarczającą ilość wody, by uzupełnić to co wypacam, ale szybko przestaję się oszukiwać. Przy takiej wilgotności powietrza, musiałbym nieść jej ze sobą przynajmniej dwukrotnie więcej.

Trud podejścia osładzają coraz ciekawsze widoki. Im dalej jesteśmy, tym okazalej prezentują się ściany szczytów okalających dolinę, a prym wiodą widoczne po lewej stronie trzy odsłony Draskiego (Draski rob, Mali Draski vrh i Veliki Draski vrh). Po niespełna godzinie docieramy do urokliwej polany i postanawiamy zmienić sposób wędrówki. Decydujemy,  że Tomek, który przygotowywał się do wyjazdu na Trglav jak do wyprawy na K2, pogna jak dotychczas z przodu z dotrzymującym mu kroku Mateuszem, ale ja nie będę się już z nimi ścigał, tylko zostanę na końcu i zadbam o komfort marszu Izy i Iwony.

Po kilku minutach Tomek dochodzi do wniosku, że skoro nikt nie goni go, gdy idzie z przodu, może ktoś zacznie go gonić, gdy zostanie z tyłu, ale ponieważ i to nie przynosi skutku, ponownie wysuwa się na czoło stawki i wkrótce znika nam z oczu. Spotykamy się przy położonej na wysokości 1783 m chacie Prgarca. Robimy tu przerwę na posiłek i uzupełnienie płynów, bo choć budynek jest zamknięty, kilka ławeczek i przyjemny cień, zachęcają do zasłużonego odpoczynku.

Przed wyruszeniem w dalszą drogę obserwujemy kilka osób poruszających się z trudem w stromym żlebie, ale uznajemy, że są one na innym wariancie podejścia  (przez Konjsko Sedlo) i prawdopodobnie nie pójdziemy ich śladem. Wypatrujmy ścieżki odbijającej za polanką w prawo i chociaż szybko gubimy szlak i poruszamy się skrótem, nie napotykamy większych trudności i docieramy do wypłaszczenia, z którego dostrzegamy szerokie zakosy przecinające stok u podnóża Vrh Sneźne Konte.

Zaczynamy najbardziej wymagający fragment drogi do schroniska. Teren jest dość stromy, a niezwiązane z gruntem różnej wielkości kamienie wymagają zachowania dużej ostrożności. Zdecydowanie większe trudności mają tu jednak osoby idące w dół – chwila nieuwagi może skończyć się upadkiem, dlatego nikt nie forsuje tempa i powoli stawia krok za krokiem.

Po dojściu do miejsca, w którym nasz szlak łączy się ze ścieżką prowadzącą przez Kojnsko Sedlo, zdajemy sobie sprawę, że możemy dziś nie wejść na szczyt. Triglav tonie w chmurach i nic nie wskazuje na to, by ta sytuacja szybko uległa zmianie. Co prawda prognozy mówią o rozpogodzeniu w godzinach wieczornych, ale do tej pory ich sprawdzalność oscyluje między wynikami wróżenia z fusów i pocierania kryształowej kuli.

Dom na Kredarici jest już na wyciągnięcie ręki, ale wciąż pozostaje nam do pokonania prowadzący do niego piarg. Mnogość wariantów świadczy o tym, że każdy robi co może by ograniczyć ryzyko upadku, ale jest o to niezwykle trudno, o czym przekonują się dwie schodzące ekipy: wywrotka i kilka niebezpiecznych poślizgnięć dają nam przedsmak tego, z czym będziemy się mierzyć nazajutrz.

Kilkanaście minut później dostrzegamy charakterystyczną ławeczkę i wyłaniający się za nią budynek schroniska. Podejście nie zajęło nam wiele czasu (około 4,5 godziny), dlatego nie możemy jeszcze odpocząć w pokoju. W oczekiwaniu na pierwsze meldowanie, które rozpoczyna się o 14.00, idziemy do dobrze zaopatrzonego bufetu (menu i cennik 2025 r. >>) i uzupełniamy utracone płyny i kalorie.

Nasza noclegownia mieści się na drugim piętrze i żeby się do niej dostać musimy przejść przez dwa inne pomieszczenia sypialne. Dzięki temu, że jesteśmy na końcu korytarza, nie będą nam przeszkadzać osoby przechodzące przy naszych łóżkach, ale za to sami będziemy zmuszeni do przeciskania się między innymi turystami i pozostawionymi przez nich plecakami. Nasza 14-osobowa sala wyposażona jest w 6 łózek dwuosobowych i dwa jednoosobowe.

Mateusz od razu zajmuje łóżko jednoosobowe, Iwona patrzy na mnie z przerażeniem, gdy proponuję, żeby kładła się koło mnie, dzięki czemu będziemy mogli zgodnie z obietnicą popracować nad kartą dużej rodziny (zobacz szczegóły >>) i chciał, nie chciał, ląduję w jednym wyrku z Tomkiem. Ten rejteruje kilka minut później i przenosi się na drugie łózko pojedyncze. Ostatecznie mam więc do dyspozycji iście królewskie posłanie.

Wiatr rozwiewa chmury wiszące nad Triglavem, ale postanawiamy poczekać jeszcze kilkadziesiąt minut w nadziei na zupełne wypogodzenie. Pokój opuszczamy, gdy staje się jasne, że na lepsze warunki tego dnia nie ma sensu liczyć – w miejsce jednych chmur pojawiają się kolejne, ale na szczęście nie spowijają całego nieba, dzięki czemu mamy dość dobrą widoczność w drodze na szczyt.

Podczas zakładania sprzętu do via ferrat zauważam poddenerwowanie u mojej niedoszłej kochanki – Iwona obserwuje z niepokojem ścianę Małego Triglava i prowadzącą po niej drogę. Ponieważ Tomek, Mateusz i Iza rwą się do góry, postanawiam zostać z Iwoną i w miarę możliwości pomóc jej przezwyciężać obawy i wybierać optymalne warianty w trudniejszych technicznie miejscach. (Myśl co chcesz, drogi czytelniku, ale nie ma to nic wspólnego z moim niedawnym zaproszeniem. Nadzieja podobno umiera ostatnia, ale tym razem, jej strzępy sfrunęły w doliny i ….. ,no dobrze wracamy do sedna).

Ferrata jest dobrze ubezpieczona i bardzo łatwa technicznie, ale duża ekspozycja powoduje, że nie wszyscy czują się tu komfortowo. Cześć osób wpina się do stalowych linek, inne robią to w najbardziej wymagających miejscach, są też tacy, którzy w ogóle z nich nie korzystają. Szybko dochodzę do wniosku, że niepotrzebnie zabrałem ze sobą lonżę i uprząż, ale nie mam wątpliwości, że absolutnie konieczny jest w tym miejscu kask – duża ilość osób porusza się nad nami i nie trudno o nieumyślne strącenie kamienia. 

Po wejściu na Mały Triglav mamy przed sobą znacznie już łagodniejszą, ale dość mocno eksponowaną grań. Jest tu na tyle szeroko, by nie martwić się, że od przepaści dzieli nas pół kroku, ale jednocześnie na tyle wąsko, by czuć jej oddech. Moja koleżanka idzie dzielnie, a gdy przez chwilę towarzystwa dotrzymuje nam Mateusz, zapomina o trudnościach i skupia na sesji fotograficznej.

Drobny kryzys pojawia się dopiero przed ostatnim, dość stromym odcinkiem, kończącym się tuż przed wierzchołkiem Triglava, ale ponieważ nie mam wątpliwości, że przejście kolejnych metrów jest dla Iwony wyłącznie kwestią wiary, szybko rozwiewam jej wątpliwości i po kilku minutach stajemy razem przy charakterystycznym schronie. Widoczność jest taka sobie, ale nie mamy na co narzekać – dzięki nisko zawieszonym rzadkim chmurom zdjęcia i wspomnienia nabierają magicznego charakteru.

Podczas odpoczynku na szczycie zastanawiamy się, czy czekać na znajomych, którzy podchodzą na Triglav z drugiej strony, ale ostatecznie dochodzimy do wniosku, że ponieważ wyszli na szlak bardzo późno, mogą mieć przed sobą jeszcze spory dystans. W podjęciu decyzji nie pomaga nam brak zasięgu i ostatecznie po kilkudziesięciu minutach decydujmy się na powrót do schroniska.

Ponownie idę z Iwoną i z ulgą zaważam, że jej obawy przed drogą w dół, rozwiewają się z każdym kolejnym krokiem. Stres ustępuje pewności siebie i tylko nieużywane lonże ferratowe przypominają nam, że jesteśmy w wymagającym terenie. Do schroniska wracamy po 19.00 i od razu udajemy się do bufetu. Ten nie jest jeszcze zamknięty (teoretycznie powinien być czynny do 19.00) i mamy możliwość skorzystania z szerokiej gamy ciepłych dań i napojów. 

Grupa, która szła inną drogą, dociera do nas po 20.00. Z uśmiechem na ustach wysłuchuję opowieści Roberta, o tym, co działo się podczas podejścia i ze współczuciem przyglądam Bartkowi, który został niemiłosiernie przeciorany na swojej pierwszej górskiej wycieczce. Gdy wychodzę przed budynek, dostrzegam, że wiatr rozwiewa chmury, co oznacza, że będziemy mogli nacieszyć się niezwykłym zachodem słońca.

Idziemy na niewielkie wzniesienie przy schronisku (przebiega przez nie szlak na Kredaricie) i obserwujemy niezwykły spektakl przyrody. Robimy dziesiątki zdjęć, ale pomimo tego, że cześć z nich bardzo się udaje, żadne nie oddaje piękna i klimatu, z którym mamy do czynienia. Wzgórze opuszczamy w półmroku. Podejmujemy decyzję, że nazajutrz o brzasku wrócimy w to samo miejsce.

W schronisku należy oszczędzać wodę, dlatego wieczorna toaleta ogranicza się do umycia twarzy, rąk i zębów. Ponieważ czeka nas wczesna pobudka, szybko kładziemy się do łóżek i usypiamy jak dzieci. Wstajemy po 4.00 i jak cienie suniemy na miejsce, z którego chcemy witać nadchodzący dzień. Przez chwilę wydaje się, że wiatr rozgoni chmury i doświadczymy pięknego wschodu, ale okazuje się, że limit szczęścia się wyczerpał. Niepocieszeni wracamy do łóżek i drzemiemy do 7.00.

Po śniadaniu opuszczamy schronisko i udajemy się w drogę powrotną. Chmury wiszą nisko i nie ułatwiają orientacji w terenie, ale udaje nam się nie zgubić szlaku. Na polance w pobliżu Prgarcy trafiamy na kolejną niezwykłą atrakcję – dwa świstaki biorą udział w przyjacielskim sparingu, nic nie robiąc sobie przy tym z naszej obecności. Przyglądamy się w ciszy ich harcom, a gdy zmęczone chowają się w norce, idziemy w swoją stronę.

Na szlaku jest coraz więcej osób. Mijamy Niemców, Słoweńców i Francuzów, ale do góry nie podchodzą już nasi rodacy. Prawdopodobnie każdy, kto przyjechał tu z Polski na długi czerwcowy weekend, podobnie jak my wybrał w schronisku nocleg z czwartku na piątek i podobnie jak my, będzie dziś schodzić w doliny. Droga w dół dłuży się niemiłosiernie, ale w końcu osiągamy dolne piętro Krmy i docieramy na parking. Nie opuszczamy jeszcze Słowenii, ale nasza przygoda z jej najwyższym szczytem dobiega końca.

Galeria

Scroll to Top