Kopa Kondracka, Giewont, Sarnia Skała – opis wycieczki. Trasa z Kuźnic przez Przełęcz pod Kopą Kondracką, Polanę Strążyska i Kalatówki.

Kopa Kondracka, Giewont, Sarnia Skała

 

Przebieg: Kuźnice – Kopa Kondracka – Giewont – Siklawica – Sarnia Skała – Kalatówki – Kuźnice

Dystans: 22.3 km

Szacowany  czas  przejścia: 10:26 h

Suma podejść: 1909 m

Suma zejść: 1909 m

Szczyty na szlaku: Kopa Kondracka (2005 m), Giewont (1894 m), Sarnia Skała (1377 m)

Parking: 50 zł, płatne u osoby z obsługi

Schroniska na szlaku: Schronisko PTTK na Hali Kondratowej, Hotel PTTK Kalatówki

Trudności techniczne: łańcuchy przy wejściu i zejściu z Giewontu, nieco stromo przed wierzchołkiem Sarniej Skały (wskazane podpieranie się rękami)

Wycieczkę rozpoczynam w Kuźnicach. Tradycyjnie wjeżdżam na Parking P13, na którym niezależnie od okoliczności przez ostatnie 2 lata płaciłem 30 zł i dowiaduję się, że w dniu dzisiejszym (01.05) cena jest o 20 zł wyższa. Młody człowiek, który przedstawia się jako jeden z właścicieli terenu, przekonuje mnie, że rosną koszty związane z utrzymaniem placu, a weekend majowy jest doskonałą okazją do podreperowania budżetu. Nie przekonuje mnie to, ale nie mam wątpliwości, że w okolicy wszyscy podnieśli opłaty. Zostaję na parkingu, ale przypuszczam, że robię to po raz ostatni.

Do Kuźnic idę ścieżką przebiegającą za parkingiem. Mijam punkt, w którym początek ma zielony szlak prowadzący na Nosal, lokalny park i dworzec autobusowy, po czym kieruję się w stronę Kalatówek. Tuż za punktem poboru opłat skręcam jednak w lewo, ponieważ do hotelu zamierzam zajrzeć dopiero w drodze powrotnej. 

Szlak prowadzący na Halę Kondratową jest początkowo wygodny i szeroki, z czasem pojawiają się na nim kamienne schody, zwiększa się także jego nastromienie. Teren wypłaszcza się przed schroniskiem, wiem jednak, że zbyt długo nie nacieszę się spokojnym spacerem. Wchodzę na zielony szlak prowadzący na Przełęcz pod Kopą Kondracką i wkrótce moim oczom ukazuje się czekające mnie podejście, Muszę dobrze rozkładać siły, ponieważ czeka mnie dzisiaj sporo wejść i czujnych zejść, dlatego nie wyrywam się do przodu i nie daję podpuścić dwójce młokosów, którzy ewidentnie chcą się ze mną ścigać. 

Wlokę się po stromym kamiennym chodniku i co pewien czas staję, by zrobić zdjęcia ciekawie prezentującemu się z tej perspektywy masywowi Giewontu. W połowie podejścia mijam młodzieńców, którzy ewidentnie przecenili swoje siły i oddychają rękawami. Ze zdziwieniem zauważam, że im wyżej jestem, tym lżej mi się idzie. Przyjmuję to jako dobry prognostyk, ale nie zwiększam tempa.

Na Przełęczy pod Kopą Kondracką robię kilka zdjęć, ale nie zatrzymuję się na dłużej, ponieważ mocno wieje i robi się zimno. Zakładam bluzę i krok za krokiem, pokonuję dystans, dzielący mnie od najwyższego punktu dzisiejszej wycieczki. Po dotarciu na wierzchołek rozkładam się na trawie i cieszę niczym niezakłóconą ciszą – na szczyt idą inni turyści, ale na razie mam go tylko dla siebie. 

Podczas posiłku zerkam na zegarek i jestem mocno zdziwiony. Wydawało mi się, że dawno nie poruszałem się tak wolno, jak dzisiaj, ale czas drwi z moich przekonań. Wejście na Kopę z parkingu zajęło mi zaledwie 2 godziny i 15 minut (czas szlakowy to około 3.45). Już wiem, że nie muszę się spieszyć, ale niska temperatura wygania mnie ze szczytu równie skutecznie, jak docierający na nią rozwrzeszczani turyści. Porzucam wygodne siedzisko i idę w stronę Giewontu. 

Zejście na Kondracką Przełęcz nie należy do najwygodniejszych. Kamienny chodnik jest dość stromy, a pieczołowicie układane stopnie lata świetności mają już dawno za sobą – niezliczona ilość turystów i czynniki atmosferyczne przyczyniły się do zmiany kąta ich nachylenia i sporego wyślizgania. Ostrożnie stawiam kroki i gdy najgorszy fragment drogi mam już za sobą, w okolicy pojawia się Toprowski Sokół. 

Maszyna kołuje nad Kopą i wszystko wskazuje na to, że ratownicy chcą na niej wysiąść lub kogoś podebrać. Z miejsca, w którym jestem, nie widzę już wierzchołka, ale znana mi procedura (próba przyziemienia, odlot i powrót w to samo miejsce) sugerują, że może trwać akcja ratunkowa. Jak zwykle w takiej sytuacji zachowuję nadzieję, że mimo wszystko prowadzone są jakieś ćwiczenia i ruszam w dalszą drogę.

Na przełęczy nie ma tłumu, co znacznie poprawia mi humor. W dni świąteczne na „Śpiącego Rycerza” ciągną rzesze turystów i przy łańcuchach podszczytowych nierzadko tworzą się gigantyczne korki. Teraz wszystko wskazuje na to, że nie będę musiał stać w kolejce i wejdę także na ten szczyt (w przypadku zatoru ominąłbym Giewont). Wchodzę na Kondracką Przełęcz Wyżnią i kilkanaście minut późnej staję przed odcinkiem ze sztucznymi ułatwieniami.

Pomimo że na wierzchołku jest tłoczno, kolejka przy łańcuchach jest krótka. Tradycyjnie poza mną nie ma w niej nikogo w kasku (w sumie w ciągu kilkudziesięciu minut spędzonych w okolicy Giewontu zauważam dwie takie osoby) i tradycyjnie jakiś bohater próbuje nieudolnie omijać łańcuchy i poruszających się przy nich turystów. Nieco bardziej stromy teren natychmiast weryfikuje jego wspinaczkowe umiejętności” i chyba nikt poza nim samym, nie ma wątpliwości, że w każdej chwili może dojść do wypadku. 

Każdy, kto wchodzi na szczyt, chce się nim nacieszyć, co powoduje, że trudno znaleźć kamień, na którym można spocząć. To zdecydowanie nie są moje klimaty, dlatego natychmiast przeciskam się przy krzyżu, robię kilka zdjęć i rozpoczynam zejście. Tym razem nie stoję w kolejce – w dół udaje się niewiele osób a te, które stoją przy łańcuchach, postanawiają mnie przepuścić, ponieważ mają problem z podjęciem decyzji o tym, czy iść przodem, czy tyłem do skały.

Szybko doganiam grupę idącą przede mną, ale nie podejmuję prób wyprzedzania, gdyż nie mam wątpliwości, że dla części osób zejście z Giewontu jest nie lada wyzwaniem i nie chcę dokładać im dodatkowego stresu, Schodzę do miejsca, w którym łączą się niezależne odcinki prowadzące w grę i w dół, i łagodniejszą, ale wciąż wymagającą ostrożności ścieżką schodzę na Wyżnią Przełęcz.

Tu robię przerwę, podczas której obserwuję turystów ciągnących na szczyt i krążący nad nim szybowiec, po czym ruszam czerwonym szlakiem w kierunku Przełęczy w Grzybowcu. Początkowo idzie się komfortowo, z czasem zwiększa się nastromienie, a na wyślizganych kamieniach  i w miejscach, w których ich brakuje, pojawia się szuter. Muszę uważać, ponieważ poślizgniecie się w takim terenie, może mieć fatalne skutki.

Szlak jest malowniczy i dość ciekawy. Odcinki prowadzące w dół, poprzecinane są krótkimi podejściami, w jednym miejscu trzeba podpierać się rękoma. Często zatrzymuję się i odwracam, ponieważ za plecami mam fantastyczną panoramę. Północna ściana Małołączniaka wygląda z tej perspektywy imponująco, nie gorzej jest z wyłaniającym się w okolicy Grzybowca Giewontem.

Ze sporą grupą turystów zderzam się ponownie na Przełęczy w Grzybowcu. Wiedzie tędy popularny szlak łączący Przysłop Miętusi z Kalatówkami, a umieszczone na niewielkiej polance bale imitujące ławeczki, zachęcają do odpoczynku. Ponieważ przez ostatnie kilkadziesiąt minut odwykłem od majówkowym tłumów, szybko porzucam to miejsce – za kilkanaście minut będę mógł nacieszyć się relaksem na odludziu. 

Schodzę kilkadziesiąt metrów po kamiennym chodniku i w miejscu, w którym skręca on w prawo, wypatruję wyraźnej ścieżki, prowadzącej na Łysanki. (zobacz opis wejścia na Łysanki >>). Po około godzinie wracam na szlak i kontynuuję wędrówkę na Polanę Strążyska. Tu doznaję lekkiego szoku – ludzi jest więcej niż na Krupówkach, a dziatki wrzeszczą tak, że mam problem z zebraniem myśli. Do tego każdy „rasowy” taternik paraduje z piwem w dłoni, a rasowe” taterniczki robią, co mogą, by selfie dało chociaż namiastkę pobytu w górach.

Postanawiam iść nad Siklawice, bo chociaż prowadząca do niej ścieżka roi się od turystów, kusi mnie, by zobaczyć miejsce, w którym jeszcze nie byłem (na tatrzańskich szlakach zostało mi ich już niewiele). Wodospadzik średnio mnie zachwyca, za to z rozbawieniem przyglądam się próbom znalezienia kadru, na którym widoczna będzie jego „wielkość i uroda”. Szybko wracam na polanę i ruszam w stronę Sarniej Skały.

Podejście jest długie, strome i średnio wygodne, ale pomimo tego, że mam już za sobą sporo kilometrów, nie sprawia mi większych trudności. Mijam samotnych turystów, trzymając się za ręce pary (urocze, ale w takim miejscu zupełnie niepraktyczne i utrudniające wędrówkę innym), oraz mniejsze i większe rodziny. Kilkukrotnie ścigam się z dziećmi, których niespożyte siły, nie dają się okiełznać kiepskiej formie dorosłych i po 20 minutach docieram na Czerwoną Przełęcz, z której czeka mnie króciutkie podejście na ostatni z dzisiejszych szczytów.

Przed wierzchołkiem tworzy się korek, ale omijam go po skałkach z lewej strony. Znajduję miejsce, z którego mogę zrobić ciekawe zdjęcie, ale nie czuję się pewnie, stojąc nad urwiskiem, ponieważ pod nogami kręci mi się jakiś arab, który zupełnie nie zdaje sobie sprawy z tego, że może mnie w każdej chwil zahaczyć swoim plecakiem. Może i nie ma ze sobą bomby (chociaż kto go tam wie), ale dziwnie patrzy mu z oczu i wolę dmuchać na zimne. Idę na drugą skałkę, chwilę fotografuję i wracam na przełęcz.

Zejście do Doliny Białego jest niewymagające, podobnie jak dalsza droga na Kalatówki. Kilka krótkich podejść powoduje, że szlak nie jest monotonny i nie męczy psychicznie. Gdy rozległa panorama z Kasprowym Wierchem na czele informuje mnie, że dotarłem do Przełęczy Białego, cieszę się, że zaledwie kilkanaście minut dzieli mnie od PTTK-owskiego hotelu, ponieważ ciało zaczyna domagać się cukru i kofeiny (daje o sobie znać pobudka o 3.00). 

W restauracji nie ma wolnych stolików i nieco zawiedziony schodzę do bufetu, ale tu szybko odzyskuję humor, gdy dostrzegam w menu szarlotkę. I choć wiem, że tą opinią narażę się wielu osobom, okazuje się ona jedną z najlepszych, jakie dotychczas jadłem. Nie ma wymyślnych dodatków, ale ciasto i konsystencja jabłek są wręcz doskonale i natychmiast przypominają mi niedościgniony wzór, z którym zetknąłem się na wiejskim festynie kilkanaście lat temu. 

Pierwszy raz w schronisku mam ochotę zamówić drugi kawałek, ale ostatecznie łakomstwo przegrywa ze zdrowym rozsądkiem – jak wiadomo co za dużo to niezdrowo, zwłaszcza że za dwa dni planuję się powspinać. (a jak mawiał mój partner od liny: z ciężkim tyłkiem wysoko się nie zajdzie). Chcę chwilę posiedzieć na trawie, ale gdy dostrzegam wolną huśtawkę, zmieniam plany. Przez kolejne kilkanaście minut bujam się, gapiąc na Kasprowy i nie przejmując tym, że wyglądam, jakbym cierpiał na syndrom sierocy. Przerywam, dopiero gdy jakiś chłopczyk zaczyna się na mnie patrzeć z wyrzutem. Zwalniam mu miejsce i ruszam w stronę parkingu.

Galeria

Scroll to Top