Szatan – opis wejścia na szczyt w Grani Baszt w Tatrach Wysokich. Podejście ze Szczyrbskiego Jeziora przez Dolinę Mlynicką.

Szatan

 

Przebieg: Szczyrbskie Jezioro – Dolina Młynicka – Szatan – Dolina Młynicka – Szczyrbskie Jezioro

Dystans: ok. 15 km

Szacowany  czas  przejścia: ok. 6 h

Suma podejść: ok. 1100 m

Suma zejść: ok. 1100 m

Szczyty na szlaku: Szatan (2421m)

Parking: 10 euro; płatne u osoby z obsługi

Schroniska na szlaku: brak

Trudności techniczne: miejsce wymagające użycia rąk

Wycieczkę rozpoczynamy w Szczyrbskim Jeziorze. Samochód zostawiamy na parkingu przed straganami przy ulicy K Vodospadom. Całodzienny postój kosztuje tu 10 euro i pobierany jest przez osobę z obsługi.  W miasteczku dostępnych jest bardzo dużo miejsc postojowych, ale w najpopularniejszych lokalizacjach szybko się one zapełniają. Na place w pobliżu wejścia na szlaki najlepiej przyjeżdżać wcześnie rano, w późniejszych godzinach można spróbować stanąć na parkingu w pobliżu dworca kolejowego.

Wybór dzisiejszego celu wycieczki podyktowany jest zapowiadanym na wczesne godziny popołudniowe załamaniem pogody. Prognozy zgodnie mówią o opadach deszczu i rozmijają się jedynie w szacowaniu ich natężenia oraz godziny rozpoczęcia. Z tego powodu z parkingu ruszamy dość wcześnie i mamy nadzieję, że chmury pojawią się dopiero podczas naszego powrotu.

Nieco rozleniwia nas błękit nieba i przygrzewające słońce. Zatrzymujemy się przy efektownych, rzeźbionych ławeczkach przy drodze prowadzącej do Tatras Tower i rozpoczyna się pierwsza tego dnia długa sesja fotograficzna. Ponieważ Agata słynie z robienia niezliczonej ilości zdjęć, uzbrajamy się z Patrycją w cierpliwość  i sami co nieco pstrykamy.

Wędrówka przez Dolinę Młynicką jest przyjemna. Poruszamy się po dobrej jakości, delikatnie nabierającej wysokości ścieżce i co kilka minut zatrzymujemy na podziwianie okolicznych szczytów. Szybko docieramy do Wodospadu Skok i wykorzystujemy brak innych osób, na wyszukiwanie i uwiecznianie najciekawszych kadrów.

Patrycja dzielnie dotrzymuje kroku Agacie i w dalszą drogę ruszamy, dopiero gdy przypominam dziewczynom, że zbyt długie mitrężenie czasu może poskutkować zerową widocznością na wierzchołku Szatana. Mijamy kilka, mających ułatwić poruszanie się po deszczu łańcuchów i za Stawem nad Skokiem zaczynamy wypatrywać ścieżki prowadzącej w kierunku Grani Baszt.

Charakterystyczny kamień z oznaczeniem szlaku i żółtą kropką dostrzegamy kilkanaście minut później po osiągnięciu charakterystycznego wzgórza, za którym kryją się Kozie Stawy. Spotykamy tu dwójkę rodzimych turystów, którzy postanawiają iść dalej razem z nami. Skręcamy na bardzo dobrze widoczną ścieżkę i rozpoczynamy podejście w kierunku żlebu prowadzącego na wierzchołek.

Idziemy jak po sznurku. Niewielkie problemy z ustaleniem prawidłowego przebiegu drogi mamy jedynie na kilku rumoszach kamiennych na jej początku. Po ich przejściu poruszamy się dobrze wydeptaną ścieżką, której nie powstydziłby się niejeden znakowany szlak turystyczny. Nie napotykając większych problemów technicznych, docieramy do skałki, która uznawana jest za najtrudniejsze miejsce na trasie.

Nasi kompani chcą początkowo przejść dalej, korzystając z wariantu biegnącego kilka metrów niżej, ale przekonujmy ich, że nie taki diabeł straszny jak go malują. Ponieważ cała „trudność” sprowadza się do zrobienia długiego kroku i złapania wielkiego chwytu na krawędzi głazu, wszyscy radzą sobie z nią bez trudu i wkrótce naszym jedynym zmartwieniem jest jakość podłoża w stromym żlebie, którym będziemy podchodzić.

Piargi nie są na szczęście tak paskudne, jak te, z którymi zmagaliśmy się przed kilkoma dniami podczas zejścia z Przełęczy Huncowskiej. W wielu miejscach udaje nam się omijać kruszyznę i poruszać po skałkach. Dość szybko nabieramy wysokości i jedynie Agata, wygląda na coraz mniej zadowoloną. W końcu oznajmia, że musi zapalić, wyciąga papierosa, w milczeniu delektuje się nikotyną, po czym jak gdyby nigdy nic ciśnie do góry, stawiając pod znakiem zapytania opinie sugerujące kiepską kondycję palaczy. 

Żleb wyprowadza nas na niewielką przełączkę w pobliżu szczytu. Stajemy na nim kilka minut później i możemy mówić o sporym szczęściu – niebo jest wciąż błękitne i możemy cieszyć się świetnymi widokami, ale wokół Tatr zaczynają kłębić się ciężkie chmury i staje się jasne, że tym razem meteorolodzy się nie pomylili.

Robimy zdjęcia z tabliczką szczytową, za którą jakiś zgrywus wetknął krzyż. Ciekawy kontrast, a że Szatan słynie z ciskania w chodzących po nim śmiałków kamieniami, niewykluczone, że i dbający o nasze bezpieczeństwo talizman. Po przerwie na posiłek, utrwalanie nazw szczytów i podziwianie panoramy udajemy się na drugi z diabelskich wierzchołków.

Idę granią, ale widząc, że dziewczyny poruszające się po ścieżce zyskują nade mną sporą przewagę, przestaję się wygłupiać i schodzę w ich kierunku. Po kilku minutach dołączam do nich na wierzchołku i przejmuję funkcję grupowego fotografa. Miejsce jest stworzone do ciekawych ujęć, ale ponieważ coraz bardziej niepokoi nas pogarszająca się pogoda, postanawiamy wracać na wierzchołek główny i próbować zejść do doliny przed coraz bardziej prawdopodobnym deszczem.

W żlebie zachowujemy dużą ostrożność, bo choć nie wszystko wyjeżdża tu spod nóg, nie każdy kamień jest wystarczająco dobrze związany z gruntem. Przypadkowo wchodzimy na ścieżkę, która obchodzi dołem najtrudniejsze miejsce na trasie i trafiamy na dość stromą ściankę, która nie przysparza trudności, gdy się nią podchodzi (tak jak my teraz), ale może być niewygodna, gdy idzie się w przeciwnym kierunku (optymalnie jest więc pokonać to miejsce w taki sposób jak my – idąc na szczyt ścieżką biegnącą górą, a w drodze powrotnej ścieżką poniżej).

Po przejściu kluczowego fragmentu pozostaje nam już tylko niewymagające zejście do szlaku. Stajemy na nim, gdy niebo zasnuwają chmury i zaczyna z nich kropić deszcz. Ruszamy w kierunku wodospadu, ale na szczęście opad nie nasila się, a im dłużej idziemy, tym bardziej jesteśmy pewni, że nie dopadnie nas ulewa. 

W Szczyrbskim Jeziorze Patrycja postanawia wynagrodzić moje fotograficzne dyrdymały zimną Kofolą. Muszę przyznać, że zapłata przypada mi do gustu do tego stopnia, że z miejsca deklaruję gotowość do pełnienia podobnej funkcji podczas kolejnych wyjazdów (ktoś może pomyśleć, że słabo się cenię, ale Kofola to Kofola, a praca z taką modelkę to czysta przyjemność). Wczesnym popołudniem schodzimy na parking i ruszamy w drogę powrotną. Tym razem musimy się spieszyć, ponieważ pozostawiony w domu pies Agaty również domaga się spaceru.

Galeria

Scroll to Top