Suche Czuby zimą – opis styczniowej wycieczki w Tatrach Zachodnich. Szlak z Kuźnic przez Kopę Kondracką, zejście z przełęczy Liliowe.

Suche Czuby zimą

 

Przebieg: Kuźnice – Kopa Kondracka – Suche Czuby – Kasprowy Wierch – Liliowe – Murowaniec – Kuźnice

Dystans: 21,9 km

Szacowany  czas  przejścia: 10:07 h

Suma podejść: 1573 m

Suma zejść: 1573 m

Szczyty na szlaku: Kopa Kondracka (2005 m), Kasprowy Wierch (1987 m), Beskid (2012 m)

Parking: 30 zł

Schroniska na szlaku: Hotel Kalatówki, Schronisko na Hal Kondratowej, Schronisko na Hali Gąsienicowej

Trudności techniczne: brak

Wycieczkę rozpoczynamy w Kuźnicach. Zatrzymujemy się na „Parkingu pod Kasprowym”, przy którym od niedawna znajduje się tabliczka z oznaczeniem P13. Cena za cały dzień postoju wynosi 30 zł i co godne podkreślenia, nie zmienia się ona w przypadku dużego obłożenia (nie można tego powiedzieć o innych parkingach przy tej ulicy, bo tam, gdy zaczyna brakować miejsc, ceny rosną). Plac jest spory, ale właściciel, który pobiera opłatę za parking, ustawia pojazdy dość ciasno i jeśli planujemy wczesny powrót, warto o tym wspomnieć i poprosić by nikt nas nie zastawił.

Jest pierwszy dzień lutego, ale tylko niska temperatura przypomina nam o zimie. To właśnie ona spowodowała, że postanowiliśmy ruszyć dziś na tatrzańską gran. Prognozy sugerowały, że na szczytach będzie mroźnie, co oznaczało, że nie będziemy musieli borykać się z topniejącym, wyjeżdżającym spod butów śniegiem. Marek rusza z kopyta i chociaż idzie mi się dobrze, sugeruję, żeby nieco zwolnił, ponieważ od dwóch tygodni biorę silne leki rozkurczowe i przeciwbólowe na rwę barkową i nie wiem, jak mój organizm poradzi sobie z dużym tempem.

Pierwsze łaty zmrożonego śniegu pojawiają się już na wysokości stacji kolejki na Kasprowy. Zakładamy raczki i mijając kolejne grupy turystów, zastanawiamy się, czy ryzykują upadkiem z powodu lenistwa, czy braku wyposażenia. Kierujemy się do Hotelu na Kalatówkach, ponieważ Marek postanowił uzupełnić książeczki turystyczne o zaległe pieczątki. Podczas gdy on oddaje się pasji stemplowania, ja włóczę się wokół budynku i przypominam sobie żenujące szkolenie z turystyki zimowej, na którym byłem tu dwa lata temu z Krzyśkiem. 

Koledze nie chce się ponownie zakładać raczków, ale zmienia zdanie, gdy wpada w poślizg na górce, tuż za Kalatówkami i tylko sporej dawce szczęścia zawdzięcza to, że udaje mu się utrzymać równowagę. „Uzbrojeni” w kolce sprawnie poruszamy się po oblodzonej ścieżce  i wkrótce docieramy do remontowanego schroniska na Hali Kondratowej.

Z przykrością patrzę na powstający budynek, bo chociaż wygląda okazale, trudno spodziewać się by zachował klimat swojego poprzednika. Niestety PTTK postawiło na „trzepanie dudków” i funduje nam klona Murowańca. Jak słusznie zaważa Marek, trzeba z czegoś opłacać niemałe pensje zarządu i pozostałych pracowników. Szkoda, tylko że dzieje się to kosztem turystów i rodziny Skupniów, którzy od pokoleń zarządzali obiektem i przyczynili się do jego wyjątkowości.

Powyżej schroniska jest już znacznie więcej śniegu, mocno spada też temperatura. Po wejściu do żlebu, którym rozpoczyna się podejście na Kondracką Przełęcz (śniegu jest za mało, by iść zimowym wariantem w stronę Wyżniej Przełęczy Kondrackiej, podobnie jest w przypadku opcji zalecanej przez TOPR-owców), zakładamy raki i dość szybko nabieramy wysokości. Przekonuję się, że leki nie wywarły wpływu na moją wydolność i mogę bez obaw poruszać się tempem, do którego przywykłem. Kilkanaście minut później stajemy na przełęczy. 

Patrzę w stronę Giewontu i nie mogę uwierzyć, w to co widzę – prawie wcale nie ma na nim śniegu. Podobnych anomalii nie pamiętają chyba najstarsi górale, bo choć na nizinach zima lubi płatać figle (pamiętam luty 2002 r. gdy wspinaliśmy się w koszulkach w podkrakowskich skałkach), w Tatrach śnieg zalega długie miesiące. Na szczęście droga w stronę Kopy Kondrackiej jest ośnieżona i wszystko wskazuje na to, że dalej również nie zabraknie białego puchu.

Idzie się świetnie. Ścieżka jest przedeptana i bardzo dobrze zmrożona. Z czasem pojawia się na niej coraz więcej lodu, a po kilkunastu minutach mam wrażenie, że wędruję po lodowisku. Zastanawiam się, jak poradzą sobie tu osoby, które szły za nami w raczkach, ponieważ nie ma szans, żeby dobrze trzymały one w takim terenie. Dla nas pokonywanie kolejnych metrów to świetny test umiejętności chodzenia w rakach, bo nigdzie indziej nie można zweryfikować jej tak dobrze, jak w stromym zalodzonym terenie.

W pewnym momencie naszą uwagę przykuwa odgłos nadlatującego helikoptera. Maszyna zawisa tuż nad wierzchołkiem Małołączniaka, szybko odlatuje i wraca po kilkunastu minutach. Odprowadzamy ją wzrokiem, mając nadzieję, że nie doszło do poważnego wypadku i kontynuujemy podejście na Kopę. Na jej szczycie stajemy po 3 godzinach od wyjścia z parkingu. 

Robimy długą przerwę na posiłek i podziwianie widoków. Wymieniamy się spostrzeżeniami z osobami, które pojawiają się na wierzchołku, pstrykamy kilka zdjęć i ruszamy w dalszą drogę. Marek, który nabrał pewności, że nic mi nie dolega, mocno wyciąga nogi i muszę się sprężać, by za nim nadążyć. Mijamy Przełęcz Pod Kopą i wchodzimy na dobrze przetartą ścieżkę prowadzącą w stronę Suchych Czub. Szybko okazuje się, że niepotrzebnie martwiłem się małą ilością śniegu, ponieważ jest go na tyle dużo, że całkowicie przykrywa on liczne w tym miejscu głazy i kamienie. 

Poruszamy się w linii szlaku letniego, ale nie ma możliwości wędrowania w inny sposób, Granie nie są wystarczająco zaśnieżone i odnoszę wrażenie, że znacznie lepiej było pod tym względem, gdy szedłem tu 01.05. Przecinamy kolejne stoki, mijamy Goryczkową Czubę i rozpoczynamy podejście w kierunku Kasprowego Wierchu. 

Nasz wzrok przyciąga Świnica i gdy Marek mówi, że nie był na niej zimą, proponuję, żebyśmy o nią zahaczyli. Mamy spory zapas czasu, nie czuję zmęczenia i wiem, że nie muszę się  martwić o formę mojego kolegi. Marek nie chce jednak iść na szczyt i proponuje, że poczeka na mnie na Świnickiej Przełęczy. I jest to coś, co szanuję nie tylko w górach – harpagan, który ma na koncie wiele szlaków wielodystansowych, w tym GSB i Diament Pienin (ponad 50 km i prawie 2500 m przewyższenia w jeden dzień) nie chce na siłę udowadniać, że „da radę” i bez żalu odpuszcza. Ostatecznie dochodzimy do wniosku, że obaj podarujemy sobie Świnicę, pójdziemy na Beskid i do Murowańca zejdziemy z przełęczy Liliowe.

Na Kasprowym zderzamy się z tłumem turystów. Marek idzie po pieczątkę, ja siadam przed budynkiem i obserwuję osoby kręcące się w pobliżu. A im więcej patrzę, tym bardziej przekonuję się, że góry jednak nie są dla każdego – butelka z piwem w jednej i papieros w drugiej ręce potrafią sprofanować nawet najlepszy krajobraz. A gdy wydaje mi się, że nie zobaczę już nic bardziej niedorzecznego, staje koło mnie chłopak w puchówce do kolan, adidasach i białych skarpetkach naciągniętych na obcisłe spodnie. 

W drodze na Beskid zaczyna mocno wiać. Po kilku minutach na niebie pojawiają się pierwsze chmury i wszystko wskazuje na to, że sprawdzą się prognozy mówiące o załamaniu pogody. Mijamy kolejny ze szczytów, docieramy na Liliowe i rozpoczynamy zejście na Halę Gąsienicową. 

W schronisku zaczyna dokuczać mi bark. Z każdą chwilą jest coraz gorzej i jestem zmuszony sięgnąć po tabletki przeciwbólowe. Te działają szybko, ból ustępuje, szarlotka poprawia mi humor i wkrótce jestem gotowy do dalszej drogi (co zdaniem Marka kilkanaście minut wcześniej wcale nie było takie oczywiste). Ruszamy do Kuźnic, a dalsza droga przebiega w rytmie zakładania raczków na oblodzonych odcinkach i ściągania ich na nieośnieżonych kamieniach. Szczęśliwie schodzimy na parking i udajemy się w drogę powrotną na Śląsk.

Galeria