Opis zimowej wycieczki na Starorobociańki Wierch.

Starorobociański Wierch zimą

 

Przebieg: Parking Dolina Chochołowska – Trzydniowiański Wierch – Kończysty Wierch – Starorobociański Wierch – Trzydniowiański Wierch – Parking Dolina Chochołowska

Dystans: 22.9 km

Szacowany  czas  przejścia: 9:56 h

Suma podejść: 1551 m

Suma zejść: 1551 m

Szczyty na szlaku: Trzydniowiański Wierch (1758 m), Kończysty Wierch (2002 m), Starorobociański Wierch (2176 m)

Parking: 20 zł, opłatę pobiera osoba z obsługi

Schroniska na szlaku: brak, w pobliżu Schronisko w Dolinie Chochołowskiej

Trudności techniczne: brak

Wycieczkę rozpoczynam na parkingu Witów – Siwa Polana. Jak zwykle podjeżdżam na plac położony najbliżej wejścia do doliny. Całodzienny postój kosztuje tu 20 zł, a opłatę pobiera sympatyczny pan z obsługi. Uderza mnie bardzo mała ilość samochodów – pomimo tego, że jest już prawie 8.00, na placu stoją zaledwie cztery auta. Zastanawiam się, czy wpłynęła na to niska temperatura (termometr w samochodzie wskazuje minus 19 stopni), czy perspektywa nie najlepszych warunków na szlakach.

Ponieważ zimno mocno daje się we znaki, szybciej niż zwykle docieram do Polany Trzydniówka i wchodzę na czerwony szlak prowadzący na Trzydniowiański Wierch. Jestem pozytywnie zaskoczony – pomimo tego, że przez ponad tydzień w Tatrach utrzymywała się bardzo zła pogoda, a w ciągu kilku ostatnich dni mocno wiało i prószył śnieg, ścieżka jest świetnie przetarta, a kilka świeżych śladów pozwala mieć nadzieję, że obejdzie się dziś bez torowania. 

Na stromym podejściu w lesie mijam dwie osoby. Są wyraźnie zmęczone i gdy patrzę jaką trudność sprawia im stawianie kolejnych kroków, przypomina mi się, że niespełna dwa lata temu, kolega porównał ten odcinek do schodów, którymi bohaterowie „Władcy Pierścieni” wspinali się do Cirith Ungol. Dziś wydaje mi się to zabawne, ale wówczas wracałem w góry po poważniej kontuzji i zdecydowanie nie było mi do śmiechu. 

Kilkanaście minut później wychodzę na grań. Tu pojawiają się pierwsze oznaki problemów na szlaku – zawiewny śnieg utworzył depozyty, w których, co widać po śladach, zakopywały się idące przede mną osoby. Chwilę później dostrzegam dwoje ludzi na wierzchołku Trzydniowiańskiego Wierchu. Gdy po kilku minutach ruszają w stronę Kończystego, nabieram nadziei, że także droga na ten szczyt nie będzie kosztować mnie zbyt wiele sił.

Jestem nieco zdziwiony, gdy dostrzegam, że zawracają. Nie są zbyt rozmowni, więc nie udaje mi się dowiedzieć, jaki jest tego powód. Początkowo stawiam na uraz, ale gdy docieram do miejsca, z którego się wycofali, zaczynam podejrzewać, że mogło ich zniechęcić, to co zobaczyli – nie dość, że podejście na Kończysty odstrasza stromizną, to tylko gdzieniegdzie widać ślady butów, dominują za to odcinki ze świeżo nawianym, prawdopodobnie głębokim śniegiem.

Ponieważ nie jestem zaskoczony tym, co widzę, ruszam przed siebie. Szybko okazuje się, że nie jest tak źle, jak mogło się wydawać – śnieg sięga maksymalnie do kolan i nie trzeba zbyt wiele przecierać. Prawdziwa zabawa zaczyna się na stoku wyprowadzającym na wierzchołek Kończystego Wierchu. 

Ze względów bezpieczeństwa chcę się trzymać lewej krawędzi zbocza i mam do wyboru podchodzenie po wywianych, odsłoniętych kamieniach lub zalegającym w pobliżu śniegu. Szybko przekonuję się, że oczywisty wybór ma jedną, istotną wadę: śnieg jest głęboki (na całej trasie zalega on w żlebach i depresjach), co w połączeniu z nastromieniem, mocno mnie spowalnia i kosztuje dużo sił. Próbuję zatem znaleźć kompromis i wyszukuję miejsc, gdzie nie będę się zakopywał i tępił raków.  

Mozolne i czasochłonne podejście kończy się wymagającym odcinkiem podszczytowym. Muszę uważać gdzie staję – z prawej strony mam mocno nachylony stok, z lewej stromiznę z nawisami śnieżnymi. Szedłem tędy zeszłej zimy i pamiętam, że pomiędzy zboczami był dość szeroki pas w miarę płaskiego terenu, ale ze względu na dużą ilość nawianego śniegu, nie jestem w stanie określić, gdzie się on znajduje. Ponieważ nawisy wyglądają groźnie, idę w prawo, zakładając, że w tych warunkach jest mała szansa na podcięcie deski śnieżnej. 

Po kilku minutach docieram na Kończysty Wierch. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek stał na nim samotnie – nawet gdy wędrowałem przez Otargańce i przez cały dzień minąłem dwie osoby, na Kończystym była spora grupa turystów. Dziś jestem pierwszą osobą na szczycie, a gdy patrzę na szlak, którym przyszedłem, nie widzę też nikogo, kto podążałby za mną. Postanawiam tu chwilę odpocząć i przyjrzeć się podejściu na Starorobociański Wierch.

Góra wygląda groźnie. Mniej martwi mnie nachylenie stoku, ponieważ wiem, że ulegam złudzeniu optycznemu, niepokoi mnie natomiast to, że nie dostrzegam drogi na wierzchołek. Dochodzę do wniosku, że jeśli warunki będą sprzyjające, pójdę pod górę na wprost, a jeśli po drodze natknę się na jakieś ślady, to będę dalej podążał ich linią. Gdy dochodzę w pobliże zbocza, zauważam fragment szlaku. Muszę do niego sporo podejść, ale nie sprawia mi to większych trudności – pod rakami mam doskonałej jakości zmrożony śnieg.

Po kilku minutach docieram do szlaku, ale ponieważ trawersuje on zbocze, postanawiam iść dalej na wprost. Kilkukrotnie przecinam ścieżkę i wchodzę na nią dopiero przed samym wierzchołkiem. Wysiłek zostaje nagrodzony wspaniałym widokiem. Spoglądam w stronę Bystrej, później próbuję wypatrzeć kogoś na podejściu z Siwego Zwornika. W zasięgu wzroku nie ma jednak żywej duszy, a to oznacza, że także na Starorobociańskim Wierchu będę dziś sam. 

Robię kilka zdjęć i chłonę piękno Tatr. Nie mam ochoty wracać – chcę jak najdłużej pozostać widzem genialnego spektaklu, który przygotowała Natura. Niestety ktoś z obsługi teatru zapomniał o ogrzewaniu i kilkanaście minut później przegrywam walkę z zimnem. Z ciężkim sercem opuszczam szczyt i kieruję się w drogę powrotną.

Schodzę w linii szlaku – początkowo chcę wracać po swoich śladach, ale spore nastromienie stoku mocno mnie spowalnia. Wygodną ścieżkę opuszczam dopiero w miejscu, w którym po raz pierwszy przeciąłem ją podczas podejścia. Uważnie schodzę na grań (szlak biegnie tu w lewo, a następnie trawersuje stok, którym ze względów bezpieczeństwa nie należy poruszać się zimą) i idę w stronę Kończystego Wierchu.

Przed wierzchołkiem mijają mnie dwie osoby, dwie kolejne spotykam na szczycie. Pierwsza dwójka zmierza na Starorobociański, druga nie decyduje się na dalszą wędrówkę i zawraca. Ruszam kilka minut za nimi, ponieważ zaczyna mocno wiać. Dość sprawnie docieram na Trzydniowiański Wierch i schodzę do Doliny Chochołowskiej. Na parkingu zjawiam się tuż przed zmrokiem. Pozostaje mi już tylko kilkugodzinny powrót do domu. 

Galeria

Scroll to Top