Rakoniowe Bajanie

 

Na piecu w witowskiej chałupie leżał Klimek. Powinien już dawno wstać, ale po tym, co mu się przyśniło, nie potrafił zmierzyć z szarą rzeczywistością. We śnie był bohaterem, może nawet Bohaterem, ale że kocury mają problem ze zrozumieniem ortografii, trudno to dokładnie ustalić. W każdym razie kocur Klimek śnił o czynach wielkich i doniosłych, chwale, medalach i laurach, choć z tych ostatnich, głównie o jednej – Laurze, czarującej kotce z naprzeciwka.

-Och Lauro, słodka Lauro! Co zrobić, żebyś zwróciła na mnie uwagę?

Biedne kocisko dręczyło się okrutnie i knuło jak zaimponować nieczułej wybrance. W końcu wpadł mu do głowy pomysł. Wprawdzie byli tacy, którzy twierdzili, że to nie pomysł a granat, ale nie mnie oceniać. 

Stary wicher gnał do doliny. Za młodu flirtował z chmurami i zrywał czapki z głów nieostrożnych turystów, teraz lubił się grzać w promieniach słonecznych i cieszyć towarzystwem młodych wiatrów. Wiedział, że tego dnia pogoda będzie doskonała – na grani chciała poszaleć YU, a jej zabawom, zawsze chętnie przyglądało się słońce. YU figlowała z OL i PI (Hola, hola – przecież wiesz autorze, że OL figluje wyłącznie z PI!. No tak , ale nie takie figle mam na myśli). Gdy dołączył do nich wicher, cała czwórka pofrunęła w głąb doliny.

Pierwsze Kocie Zimowe Wejście na Rakoń. Klimek postanowił zrobić na Laurze piorunujące wrażenie. Wiedział, że kotka robi maślane oczy do Zbycha – jedynego we wsi rasowego taternika. Może i Zbychu przeszedł wszystko co się da na Zamarłej, ale bądź, co bądź kotem nie był. W tym głównie dopatrywał się swoich szans dzielny kocur – pierwsze zimowe wejście, to zawsze nie lada wydarzenie. Klimek postanowił działać szybko i na lekko. Nie było mowy o zabraniu plecaka, liny czy śrub lodowych, cały koci sprzęt ograniczał sie do czekana i kasku. (Jeśli chcesz wiedzieć drogi Czytelniku, skąd u diabła kot wytrzasnął kask i czekan, to przypominam Ci, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła). Godzinę później dziwny kształt przemknął za drzewami na Siwej Polanie.

Tymczasem na Polanie Chochołowskiej nasze wiatry spotkały PA, którą znały z zabawy na stokach Kasprowego Wierchu. Sympatyczna wichurka postanowiła, że i tym razem wybierze się z nimi na grań. Wspólnie pofrunęli przez Bobrowiecką Przełęcz i Grzesia. Tam stary wicher zwolnił. Myślał o sile, która gnała go w te góry i o innych wichrach, które ciągnęły tłumnie na tatrzańskie szczyty, o tym, jak różna była ich motywacja i refleksje. Jak zawsze w takich chwilach przypomniały mu się słowa Kazimierza Przerwy Tetmajera, który w wydanych w 1902 r. „Wrażeniach” pisał: „Kocham Tatry. Kocham ich pustkę i milczenie, ich martwość i spokój posępny. W ich mgłach błąka się myśl moja i szuka dawnych swoich wierzeń i miłości, uczuć i sił. Po ich dolinach i przełęczach chodzi myśl moja i smuci się, że nie można być ogniem w ogniu, wichrem w wichrze, światłem w świetle; że nie można być z wami, być waszym, o duchy żywiołów! Nad potokami usiada myśl moja i smuci się, że nie można być częścią poezyi świata, ale tylko dręczyć się trzeba tem, że się ją widzi i czuje, niedostępną, daleką, świętą i wzgardy pełną.”

Z zadumy wyrwał go niecodzienny widok – coś włochatego podchodziło niemrawo po zboczu Rakonia. Dziwna koza – pomyślał. Gdy jednak zbliżył się do stoku, oniemiał.

Klimek czuł, że się zapchał. Nigdy nie był asem topografii, a przed wejściem w ścianę nie sprawdził schematu. Liczył na łut szczęścia i pewnie by się nie przeliczył, ale niefortunnie odbił w lewo, na skalne półki. Coś, co wydawało się proste, okazało sie nad wyraz ciężkie dla kocich łap i czekana. Gdy przed oczami pojawił mu się Krzysztof Cugowski śpiewający „Cień Wielkiej Góry”, zrozumiał, że jest o krok od tragedii (z kronikarskiego obowiązku muszę zaznaczyć, że w tym dniu śpiewającego na Rakoniu Cugowskiego widział też Jarek z Radomia i Monika z Krakowa. Ponieważ jednak Jarek twierdził, że artyście towarzyszył zespół, a Monika zarzekała się, że wszystkie piosenki wykonywane były „a cappella”, ich relacje wydają się mało wiarygodne).

Stary wicher przypatrywał się walczącemu w ścianie kocurowi i nie wiedział, co ma o tym myśleć. Ekwipunek zwierzaka świadczył o tym, że ten nie znalazł się tu przypadkowo, jednak nigdy wcześniej nie widział zimą w Tatrach wspinającego się kota. Pewnie urżnął się wczoraj na weselisku i jeszcze go trzyma – pomyślał i postanowił pogadać z pijakiem. Zaczepiony Klimek, jak na prawdziwego taternika przystało, sklął niemiłosiernie wścibskiego ignoranta. Wicher był pod wrażeniem stylu i kwiecistości wymowy, ale zdał sobie sprawę, że kot opada z sił i za chwilę może być w poważnych tarapatach. Pognał do YU, OL, PI i PA fruwających na grani. 

Trzeba ratować kota kretyna, nie ma czasu na wyjaśnienia – rzucił szybko i pociągnął w stronę Rakonia. Pięć wiatrów dotarło w samą porę  – wykończony kocur robił, co mógł, by utrzymać się w ścianie, ale z każdą sekundą słabł coraz bardziej. W końcu odpadł. Nie powiodło się „hamowanie na kota”, biedne zwierzę odbiło się od stoku i runęło w przepaść. Kot zemdlał (w Witowie krążyła plotka, że wcześniej narobił w gacie, ale raz, że nie miał gaci, a dwa, że plotkę rozpuścił Bąbel, który podobnie jak Klimek wzdychał do Laury) i niechybnie dokonałby żywota, gdyby nie młode wiatry, które porwały jego spadające ciało i zaniosły je na dno doliny. 

Klimek ocknął się na zaśnieżonej polanie i pomyślał –  Nic mnie nie boli, nie widzę kotła, niechybnie jestem w niebie. Zdziwił się, że niebo wygląda jak Dolina Chochołowska i że jest mu coraz zimniej. Uszczypnął się, zawył, uszczypnął po raz drugi i siarczyście przeklął. Po kilku znanych tylko kotom testach doszedł do wniosku, ze jakimś cudem przeżył. Nie wierzył dotąd w to, że koty mają siedem żyć, ale po tym, co mu się przytrafiło natychmiast zmienił zdanie. Spojrzał na górę, którą próbował zdobyć  i radosne, wirujące w pobliżu YU i OL. Zacisnął łapę w pięść i wykrzyknął z całych kocich sił: „Ja tu k…….a wrócę”

Scroll to Top