Mała Wysoka przez Dolinę Białej Wody – opis wycieczki na szczyt w Tatrach Wysokich. Trasa z Łysej Polany.





Mała Wysoka przez Dolinę Białej Wody
Przebieg: Łysa Polana – Polski Grzebień – Mała Wysoka – Polski Grzebień – Łysa Polana
Dystans: 28.4 km
Szacowany czas przejścia: 10:40 h
Suma podejść: 1667 m
Suma zejść: 1667 m
Szczyty na szlaku: Mała Wysoka (2429 m)
Parking: 15 euro; płatne u osoby z obsługi
Schroniska na szlaku: brak
Trudności techniczne: w kilku miejscach konieczność użycia rąk, brak fragmentów mocno eksponowanych, sztuczne ułatwienia.
Wycieczkę rozpoczynamy na parkingu w Łysej Polanie. Przejeżdżamy przez mostek graniczny i zatrzymujmy się na dużym placu po prawej stronie. Niestety dni, w których można tu było zaparkować dużo taniej niż po stronie polskiej przeszły do historii. Dziś całodzienny postój kosztuje 15 euro lub 80 zł. Nie zmieniło się jedynie to, że miejsc nie trzeba rezerwować przez internet, ale ponieważ parking szybko się zapełnia, w późniejszych godzinach mogą być one niedostępne. Opłata pobierana jest przy wjeździe przez pracownika obsługi.

To moja trzecia wycieczka na Małą Wysoką, ale dotychczas wchodziłem na nią od strony Doliny Wielickiej. Dzisiejszą trasę znam częściowo. Dwa lata temu chcieliśmy dojść przez Dolinę Białej Wody na Polski Grzebień, ale załamanie pogody zmusiło nas do zawrócenia przy Litworowym Stawie. Zastanawiam się, czy tym razem pogoda nam dopisze, bo chociaż niebo jest błękitne, prognozy przewidują szybki wzrost zachmurzenia i brak widoczności w wyższych partiach gór.

Dziewczyny tryskają optymizmem. Są pewne, że słońce będzie nam towarzyszyć przez cały dzień i cieszą się swoją obecnością. A ponieważ wspólna wędrówka to dla nich nie tylko okazja do obcowania z przyrodą, ale i szansa na wielogodzinną sesję fotograficzną, pozowanie rozpoczyna się już na pierwszej polanie. Nie pozostaje mi nic innego jak docenić ich kreatywność i próbować uchwycić w obiektywie współgrające z tatrzańskim, kobiece piękno.

Są takie miejsca, w których mocniej bije serce, a zachwyt walczy z niepokojem. Gdy wchodzimy w głąb doliny, skupiam się na szumie wiatru i odgłosach lasu i uderza we mnie magia Białej Wody. Drzewa nucą historie o duchach, które zeszły z grani i szukają ukojenia w ich konarach, a Młynarz przysłuchuje się im w skupieniu i od czasu do czasu przygrywa rzewnie na gęślach. Na Polanie pod Wysoką przyglądam się jego ścianie i coś kusi mnie, by pójść w jej kierunku. Struna drga, czar pryska i wracam do moich koleżanek.

Na chwilę opuszczamy szlak i idziemy przyjrzeć się jedynemu legalnemu miejscu biwakowemu w Tatrach Wysokich. Podesty przeznaczone do rozbijania namiotów robią spore wrażenie, ale perspektywa noclegu w towarzystwie niedźwiedzi skutecznie tłumi nasz entuzjazm. Wracamy na ścieżkę i rozpoczynamy bardziej wymagający etap trasy: podejście do Doliny Litworowej.

Ponieważ Patrycja narzuca mocne tempo, a Justyna dzielnie dotrzymuje jej kroku, szybko pokonujemy kolejne metry. Strugi wody na kamieniach przypominają nam o ostatnich opadach, a wilgoć zwiększa odczucie chłodu. Chmury kłębią się nad szczytami i staje się jasne, że tylko cud może nam zapewnić dobre widoki. Cud lub jak kto woli obecność Justyny, bo ta z uśmiechem na ustach zapewnia nas, że jak przyjeżdża w Tatry, to zawsze jest ładnie i wkrótce się wypogodzi.

Nie chcę się narażać, dlatego nie mówię, że taka aura wyjątkowo mi odpowiada. Pozwalam swobodnie płynąć myślom i tylko od czasu do czasu zamieniam z dziewczynami kilka słów. I nie jestem pewien czy na krętej górskiej ścieżce dostrzegam w pewnej chwili coś, co skruszyłoby najtwardsze serce, czy to umysł znów mnie zwodzi i wiedzie na manowce.

Wspominałem już o magii? Tego, co doświadczamy, wychodząc ponad linię lasu, trudno opisać słowami. Mgła otula ściany Kaczej Turni, Ganku i Rumanowego Szczytu i jest w tym tyle piękna, że nie sposób oderwać oczu. Pamięć podsuwa mi wiersze Przerwy – Tetmajera i Szalonego Narwańca. Uśmiecham się pod nosem, bo zdaję sobie sprawę, że skoro średnio mi po drodze z liryką, to nic nie opisze zaistniałej sytuacji tak dobrze, jak głoszone przez Winkelrieda naszych czasów hasło „wiedz, że coś się dzieje”.

Natura odgrywa genialny spektakl i każde z nas przeżywa go na swój sposób. Próbuję uchwycić jego czar na kadrach aparatu, ale wiem, że obraz pozbawiony odczuć jest jak pusta szafa. Przypomina mi się pewien poranek w Beskidach i kryjąca się za ścianą deszczu, zamglona polanka. Minęło prawie 30 lat, a ja wciąż potrafię przywołać każdy jej detal i zapach. Stoję jak zahipnotyzowany i nabieram przekonania, że także tych mgieł i targających mną emocji nie zapomnę do końca życia.

W dalszą drogę ruszamy po krótkiej lekcji z rozpoznawania kolorów, której udziela mi rozbawiona Justyna. Poruszamy się wzdłuż strumyczka spływającego z Litworowego Stawu i kilkanaście minut później stajemy na jego brzegu. Podczas przerwy na posiłek zauważam z żalem, że brakuje mi wystającej ponad taflę wody uradowanej mordki mojej czworonożnej ulubienicy. Rozmyślam też o czasach, gdy nieliczni wędrowcy chłodzili się jak ona w okolicznych stawach, spali w kolibach i grzali w cieple ogniska. Eh, gdyby Żuławski wiedział, jak pięknie zestarzeje się jego „Skalne Lato”…

Zaczyna się przejaśniać (nie muszę chyba pisać, kto rzuca triumfalne „a nie mówiłam”) i dostrzegamy Małą Wysoką i Polski Grzebień. Przełęcz mamy na wyciągnięcie ręki, lecz gdy naiwnie zakładam, że wkrótce na niej staniemy, przy szlaku pojawiają się kozice. Po kwadransie przebierania nogami, wiercenia się na kamieniach i zabijania wzrokiem Bogu ducha winnych zwierząt, proszę dwóch przechodzących koło nas chłopaków, żeby zakończyli moje męki i zrzucili mnie z urwiska. Efekt jest taki, że zaczynają wspierać dziewczyny w ich kozofoceniu i dają do zrozumienia, że nie wypada mi się żalić.

Na nieszczęście młodzieńców, fotografki w końcu dają za wygraną i wyrywają do przodu, zostawiając w tyle ich marzenia o romantycznych przechadzkach po łąkach i rozczulaniu się nad okazami flory i fauny. Przechodzimy przez miejsce zabezpieczone łańcuchami (mogą być przydatne po deszczu) i docieramy do rozdroża szlaków, z którego można udać się na Rohatkę. Skręcamy w prawo i rozpoczynamy podejście po ścieżce, wyposażonej w drewniane stopnie.

Liczne zakosy dość szybko wyprowadzają nas na przełęcz, na której zderzamy się z tłumem turystów. Dotychczas na szlaku nie spotykaliśmy wielu osób, więc widok skałek obsadzonych jak grzędy, nie robi na nas dobrego wrażenia. Postanawiamy iść od razu na szczyt, na co ma duży wpływ poprawiająca się cały czas widoczność. Justyna wybucha śmiechem, gdy rozmawiamy z Patką o konieczności wstrzeleniu się w okienko pogodowe, ale nie wyprowadza nas z błędu i ochoczo rusza za nami.

Nad naszym głowami znów pojawia się błękitne niebo, a coraz lepsze widok skutkują zwiększoną ilością przerw. Wpatruję się w Gerlacha i prowadzącą na niego Drogę Martina, ale ponieważ wiem, że panorama z Małej Wysokiej należy do jednej z najlepszych w szlakowej części Tatr, staram się zbytnio nie ociągać. Od czasu do czasu zerkam na Justynę, która w górach miewa problem z kolanem, ale nie dostrzegam niczego niepokojącego. W pewnym momencie postanawiamy przyspieszyć, a gdy prowadzenie przejmuje Patrycja, z przyjemnością patrzę, jak mija z gracją kolejne wycieńczone podejściem osoby.

Na wierzchołku jest tłoczno, ale miejsca z najlepszymi widokami nie są zajęte. Idziemy kilkanaście metrów w kierunku Kotliny pod Rohatką i rozsiadamy się wygodnie między głazami. Chmury spowijają część szczytów, ale możemy podziwiać Staroleśny, Sławkowski, Pośrednią Grań, Jaworowy i Świstowy. Od czasu do czasu odsłaniają się także Taty Bielskie, Lodowy i Łomnica. Widok jest doskonały, a po pewnym czasie uroku zaczynają mu jeszcze dodawać dwie kręcące się po grani, niestrudzone modelki.

Po kilkudziesięciu minutach wyczuwamy nagły spadek temperatury i gdy słońce znika za chmurami, ruszamy niechętnie w drogę powrotną. Tym razem pierwsza idzie Justyna i jestem pod dużym wrażeniem jej tempa i umiejętności wyboru optymalnych wariantów. Hektolitry potu wylanego na siłowni zdecydowanie robią swoje, bo dziewczyna sprawia wrażenie, jakby dopiero zaczynała wędrówkę. Podobnie jest z Patrycją i tylko moje zmęczone mięśnie zdają się sugerować, że coś jest nie tak.

Bardzo szybko docieramy na Polski Grzebień i rozpoczynamy zejście do doliny. Pogoda psuje się, ale ponieważ nie spodziewamy się burz i deszczu, pozwalamy sobie na kolejną długą przerwę przy Litworowym Stawie. Gdy ruszamy w dalszą drogę, Patrycja dochodzi do wniosku, że ostatni tego dnia stromy odcinek, najlepiej pokonać jak najszybciej i nic nie robiąc sobie ze śliskich kamieni zasuwa w dół jak kozica. Za nią gna Justyna, a ja staram się, jak mogę, by dotrzymać im kroku. Jednak gdy ponowie zauważam zbierające się lokalnie mgły, zostaję nieco z tyłu i raz jeszcze sycę oczy niecodziennymi widokami.

Powrót do Łysej Polany nieco się dłuży, ale umilamy go sobie rozmowami na różne tematy. W końcu docieramy w okolice parkingu i kończymy wycieczkę w wymarzony dla mnie sposób – w pobliskim sklepie kupuję Kofolę i delektuję się nią w drodze do Zakopanego. Dziewczyny nie chcą się częstować, co tylko przez chwilę nieco mnie smuci. Opróżniam dwie butelki, bo w Tatrach pewne rzeczy smakują wyjątkowo i nigdy się nie nudzą.