Krywań zimą – opis zimowej wycieczki na narodową górę Słowaków. Podejście w linii zielonego szlaku z Trzech Studniczek i Krywańskim Żlebem.

Krywań zimą

 

Przebieg: Trzy Studniczki – Krywań – Trzy Studniczki

Dystans: ok 13 km

Szacowany  czas  przejścia: ok. 7 h

Suma podejść: ok. 1400 m

Suma zejść: ok. 1400 m

Szczyty na szlaku: Krywań 2494 m.

Parking: zimą bezpłatny

Schroniska na szlaku: brak

Trudności techniczne: brak jednak z powodu sporych stromizn dobrze mieć czekan i potrafić nim zahamować w razie upadku,

Gorączka w końcu słabnie i mogę powoli wracać do zaniedbywanych przez kilka dni obowiązków. Plan wykorzystania pierwszych dni nowego roku na wypad w góry i kończenie projektu aranżacji domu, który mam pomóc sprzedać wziął w łeb, co po raz kolejny uzmysłowiło mi, że nasza przyszłość tkana jest z delikatnej przędzy, a Mojry lubią od czasu do czasu przy…….ć z grubej rury.

Program graficzny testuje moją cierpliwość, pomysły są kiepskie, a czas gra mi na nosie ostatnie dzieło Beethovena. Odkładam laptopa, pozwalam myślom swobodnie płynąć i zanim zdaję sobie z tego sprawę, dryfuję na morzu antynomii przypadku i konieczności. Wkrótce dostrzegam, jak dużo zbiegów okoliczności musiało zajść, by dwa z założenia proste i przyjemne wypady na narodową górę Słowaków, zakończyły się walką o każdy kolejny metr grani podszczytowej. Kundera pisał, że w świecie konieczności, znaczenie ma tylko to, co przypadkowe. Jeśli miał rację, wycieczki na Krywań mogą okazać się jednymi z najważniejszych, jakie odbyłem w Tatrach.

O zimowym wejściu na Krywań myślałem już w zeszłym sezonie, ale szybki odwrót zimy spowodował, że nie doszło ono do skutku. Tym razem postanowiłem nie czekać i już w połowie grudnia zaplanowałem, że do Trzech Studniczek pojedziemy w okresie świątecznym. Ostatecznie termin pasował tylko Tomkowi i to z nim zameldowałem się na parkingu wczesnym niedzielnym porankiem 29.12.

Wiedziałem, że w Tatrach jest mało śniegu, ale nie spodziewałem się, że sceneria będzie bardziej przypominać wczesną wiosnę niż środek zimy. W miejscu obawy o ryzyko lawinowe pojawiła się wątpliwość, czy na szczyt da się wejść wariantem zimowym i na ile poruszanie się nim, będzie w tych warunkach bezpieczne. Ponieważ jednak jadąc widzieliśmy światła czołówek ludzi podchodzących na Grunik, doszliśmy do wniosku, że jakoś „wleziemy” i ruszyliśmy na górę w linii zielonego szlaku. 

Szybko zdałem sobie sprawę, że będziemy mieć problem nie tylko z warunkami na trasie – Tomek po kilkudziesięciu metrach puścił mnie przodem i niechętnie przyznał, że nie najlepiej się czuje. Gdybym go nie znał, pewnie bym się nie przejął, ale dobrze wiedziałem, że jeśli nie pędzi do góry ile sił w nogach, sprawa może być poważna. Po kilkudziesięciu minutach podejścia wyjaśnił, że chyba zaraził się czymś od synka, ale jednocześnie zapewnił, że nieco wolniejsze niż zwykle tempo, którym się poruszaliśmy, było dla niego odpowiednie i że spokojnie wejdzie na szczyt.

Po licznych delikatnie zaśnieżonych i mocno oblodzonych zakosach dotarliśmy w okolice wierzchołka Grunika i tu odżyły wspomnienia z letniej wycieczki na Krywań, na którą zabrałem swojego kilkunastoletniego syna, Kubę. Była to nasza pierwsza wspólna wędrówka w Tatrach i sądziłem, że jego przemęczenie wynikało z obrania kiepskiej strategii –  młody chcąc pokazać „dziadkom” jak chodzi się po górach, popędził przed siebie jak wściekły i szybko przeszedł do interwału sprint/odpoczynek. Teraz dotarło do mnie, że nie bez znaczenia był tu także dość wymagający przebieg szlaku. Gdy podzieliłem się tą uwagą z Tomkiem, stwierdził, że jeśli Kuba odzywał się do mnie po wycieczce, to ma bardzo dobre maniery. Przypomniałem sobie maniery, których doświadczyłem kilka godzin wcześniej, gdy Kuba wrócił do domu w środku nocy z osiemnastych urodzin kolegi i wybuchłem szczerym śmiechem.

Za Niżnią Przechybą szlak nabrał zimowego charakteru. Gruba warstwa ubitego śniegu, nie zdążyła tu jeszcze stopnieć i w końcu mogliśmy cieszyć się wygodną wędrówką. Tomek odżył, wyprzedził mnie i ruszył w kierunku żlebu, w którym założony był zimowy ślad. Przez chwilę zastanawialiśmy się, czy nie spróbować iść wariantem w pobliżu grani z lewej strony zbocza, ale zniechęciła nas bardzo mała ilość pokrywy śnieżnej.

Do żlebu nie docierały promienie słoneczne i mogliśmy się cieszyć bardzo dobrze zmrożonym podłożem. Niestety to, co było naszym sprzymierzeńcem w walce z kiepskimi warunkami na trasie, szybko okazało się przysłowiowym gwoździem do trumny dla samopoczucia kolegi. Nagły gwałtowny spadek temperatury, spowodował, że Tomek z każdym krokiem coraz bardziej opadał z sił i wkrótce nasza wędrówka wyglądała jak marsz na ośmiotysięcznik: kilkanaście kroków do góry, przerwa i kolejne kilkanaście kroków.

Nasłoneczniona, górna część żlebu dała nam przedsmak tego, z czym będziemy mieli do czynienia podczas zejścia – buty grzęzły w sypkim śniegu i w niczym nie pomagały raki. Podobne warunki panowały na podszczytowej grani. Tu śniegu było co prawda mniej, ale jego struktura również pozostawiała wiele do życzenia. Tomek szedł na oparach, a ja przypomniałem sobie, że w podobnym stanie był w tym miejscu Kuba. Różne powody (choroba i młodzieńcza brawura), ale jakże podobny efekt. Z niemocą Kuby poradziłem sobie szybko  – po długim odpoczynku, zaproponowałem mu, żeby szedł za mną, zmniejszyłem tempo i bez trudu weszliśmy na szczyt. Tym razem nie miałem jednak jak pomóc. Tomek walczył zaciekle z rozkładającą go infekcją i jedyne co mogłem zrobić, to ze współczuciem przyglądać się, jak powoli zdobywa kolejne metry.

Pod wierzchołkiem minęliśmy kilka osób i jak się później okazało, jedną z nich był Janek Błachowicz. Ciągle żałuję, że nie zwróciłem na niego uwagi, ponieważ zdjęcie z mistrzem UFC spotkanym podczas zimowej tatrzańskiej wycieczki miałoby wartość szczególną. W końcu po niespełna czterech godzinach marszu dotarliśmy na szczyt i mogliśmy nacieszyć oczy wspaniałymi widokami. Pogoda dopisała, dzięki czemu przez kilkadziesiąt minut przyglądaliśmy się wierzchołkom Tatr Zachodnich i Wysokich. Później, po krótkiej sesji przy krzyżu zdecydowaliśmy się powoli ruszać w dół. 

Zejście okazało się zdecydowanie bardziej wymagające niż droga w górę – miękki śnieg i wystające  kamienie zmuszały nas do zachowania dużej ostrożności i ograniczały tempo marszu. W całkowicie już nasłonecznionym żlebie zrezygnowany Tomek postanowił uskutecznić zjazdy na czterech literach, ale i ten pomysł niespecjalnie ułatwił nam wytracanie wysokości. Problemy z nabraniem odpowiedniej prędkości zmusiły nas w końcu  do schodzenia w  najmniej sypkim, ale jednocześnie nieprzetartym terenie. Odetchnęliśmy z ulgą, gdy dotarliśmy do ścieżki prowadzącej w kierunku Wyżniej Przechyby i powoli ruszyliśmy w kierunku Trzech Studniczek.

Droga na parking dłużyła się niemiłosiernie. Nie zwracaliśmy uwagi na to, jak szybko idziemy, bo obaj mieliśmy świadomość, że trawiony chorobą organizm nie wykrzesze z siebie więcej sił. Zmordowany Tomek odzyskał nieco sił w samochodzie, ale ostatnie kilometry jazdy minęły pod dyktando kaszlu, który nie mógł zwiastować niczego dobrego. Nie martwiłem się, że mogłem się czymś zarazić, ponieważ od dłuższego czasu mój organizm przeciwstawiał się każdej infekcji i nie przejąłem się, gdy kolega napisał do mnie w poniedziałek, że lekarz, u którego był zdiagnozował grypę. Sielanka trwała kilkanaście godzin. Tym razem wirus dopadł także mnie. Ale nawet gdy w sylwestrową noc trawiła mnie gorączka i przeszywały dreszcze, nie miałem wątpliwości, że góra była tego warta 🙂 

Zleb 

Galeria

Scroll to Top