Wiersze i sentencje o Tatrach autorstwa Kazimierza Przerwy-Tetmajera.

 


Kazimierz Przerwa-Tetmajer o Tatrach

 

„Kocham Tatry. Kocham ich pustkę i milczenie, ich martwość i spokój posępny. W ich mgłach błąka się myśl moja i szuka dawnych swoich wierzeń i miłości, uczuć i sił. Po ich dolinach i przełęczach chodzi myśl moja i smuci się, że nie można być ogniem w ogniu, wichrem w wichrze, światłem w świetle; że nie można być z wami, być waszym, o duchy żywiołów! Nad potokami usiada myśl moja i smuci się, że nie można być częścią poezyi świata, ale tylko dręczyć się trzeba tem, że się ją widzi i czuje, niedostępną, daleką, świętą i wzgardy pełną.”

 

         Z książki Wrażenia (Warszawa, 1902)

Ciche mistyczne Tatry

Ciche, mistyczne Tatry, owe wieczne głusze

zimowych, śnieżnych pustyń, owe zapadliska
niedostępne wśród złomów, gdzie jeden się wciska
mrok i gdzie wicher końcem swych skrzydeł uderza
z głuchym jękiem, jak końskie na polu kopyto,
uderzające w zbroję martwego rycerza:
ty, pustko, w siebie wołasz błędną ludzką duszę…

Ty, pustko nieskalana, kędy myśl człowieka
w dumną, zimną samotność wolno się odwleka,
jak lew ranny w pieczarę zapadłą i skrytą;
ty, pustko nieskalana, gdzie się dusza rzuca
zmęczona i ponura, by z krwi chłodzić płuca,
oczy myć z kurzu, ręce ogartywać z błota…

O Tatry! Jakże drogą jest wasza martwota!
Ten chram, kędy ofiarę niezmiernemu Bogu
odprawia wiatr u skały lodowej ołtarza,
a tej mszy słucha turni zwieszonych milczący
tłum i białego lasu przepastna ciemnota,
i kędyś uczepiony na szczytowym rogu
blask wschodzącego słońca, co lody rozżarza,
na kształt lampy ofiarnej, u stropu wiszącej!…

A kiedy się gwiazdami zaświecą przestrzenie
wiekuistego nieba i nieprzeniknione
zejdzie na ziemię nocy zimowej milczenie:
wówczas mi się wydaje, że już lat tysiące
ubiegły, że już życie dawno pogrzebione
i że jest to dusz ludzkich, dawno niepamiętnych,
dusz do szału zuchwałych, do szaleństwa smętnych,
uroczysko grobowe, senne i milczące


Ciemnosmreczyński las

To jest mój najpiękniejszy sen…

Tam w pustce, ciemnych jezior głąb,
ciemnosmreczyński szumi las,
skał głuchych nad wodami zrąb,
uśpiony, wiekuisty Czas…

Od Ciemnych Smreczyn idzie szum
z niskiej doliny, z starych drzew,
i skał straszliwych cichy rum
owija w kołyszący śpiew…

Tam gdzieś spoczęło ciało me
w domku z granitu wytchnąć raz…
Koleébę mi tam zbudowali,
której cios żaden nie rozwali,
i to jest dom mój, własny, mój!

Ciemnosmreczyński szumi las — —
o lesie! lesie mój…

W cichą, miesięczną, jasną noc,
gdy lotnych, ledwo widnych chmur
srebrni się w głębi nieba rój,
wysoko kędyś, w bezdni, hen:
tam, pod skał osrebrzony mur,
patrząc się w czarny w dole staw,
wśród szeleszczących z wiatrem traw,
duch mój spoczywa, patrzy się — —

To jest mój najpiękniejszy sen…

Muzyka, gęśle grają mi — —
jedna z tych starych, dawnych nut
w jesiennej usłyszana mgle,
we watry zadzwoniona błysku,
zakołysana w głuszy grót,
jedna z tych starych, dawnych nut,
starym się bacom śniąca w śnisku,
przychodzi mi w pustyni grać…

Hej, grajże mi ty niewidzialna
gęśli powietrzna! graj mi graj!
Już my to więcej pełni sił
nie staniem nogą na urwisku,
aby w nas halny wicher bił,
a nie mógł do przepaści zwiać!
Już my to więcej młodej dziewki
w pachnący nie zawiedziem gaj,
nie rozerwiemy jej koszuli
na piersiach białych jako kwiat,
nie rozerwiemy jej koszuli,
aż nas, jak ogień drwa, przytuli,
aż nam zamroczy cały świat…
Już my nie rzucim w echo śpiewki,
od której ze skał lecą skry — —

hej! stary baco! minął świat,
kajsi tak wszystko gna, jak mgły…

Grajże mi, graj, ty wędrujący
powietrzem grajku w noc miesięczną!…
Kędyś jest? Czy cię tak wiozą
mgły srebrne, tak jak na wesele?
Czy cię wiatr niesie górą rwący
jak pióro z orła, co szeleści,
lub jak bukową gałęź dźwięczną?
Czyliś przy jakim archaniele
kęsi siadł w turniach jak w kościele
i pod olbrzymich skrzydeł grozą
zamierzchłe brzęczysz Mu powieści?…

Ciemnosmreczyński stary las!
las ukochany, o las mój!
Tam rzeka, tocząc się przez głaz,
jęczy i wyje, i zawodzi — —
tam śpiewająca Cisza chodzi
samotna, piękna pośród drzew,
w deszczowy szklanny patrzy zdrój,
trąca z konarów zwisłe mchy,
i wielkie, złote pajęczyny;
tam żółte kwiaty zśród wikliny
patrzą jak zadumane oczy;
tam senna paproć w gąszczu drży,
rudych się szczawiów chwiele krzew
i z ciemnych smreków, jako krew,
świeci czerwony krzak maliny.

O niewidzialny grajku, graj,
graj starodawną nutę Tatr,
co się nocami jeszcze włóczy
po pustkach opuszczonych hal
i starym bacom w uchu dzwoni,
gdy śpią przy smolnym dymie z wart — —
i śni im się, że znowu w dłoni
śmiga im ciupag twarda stal…

graj, co nie wróci nigdy już…

Ciemnosmreczyński stary borze!
tam, ponad tobą jest mój dom.
Tam, we chmur utopiona morze,
w odmęt jesiennych, wietrznych burz:
dusza się moja pnie pod złom,
dusza się moja z źlebach kryje,
po stromych zboczach urwisk pełza,
po śliskich, strasznych turniach kiełza
i patrzy w przepaść, w otchłań, w dół,
w ciche głębiny czarnych wód…

Jesienny, mroźny wicher wyje — —
jedna z tych starych, dawnych nut
płynie powietrzem z wichrem współ,
płynie, skrzydłami o las bije…

To jest mej duszy krewny śpiew,
pieśń, z potraconych w pustkach drzew.
z wierchowców, co się w chmurach strzępią,
z czarnych, głębokich, zimnych wód — —

pieśń piersią wyśpiewana sępią,
bezdennej samotności śpiew…

Ciemnosmreczyński stary lesie,
już cię śniegowy obległ szron:
szumże z zawieją, kołyszże się
jak wielki, dźwięczny, srebrny dzwon.


Ciemnosmreczyński staw

W kotlinie, wśród kamieni
i pordzewiałych traw,
w posępny blask się mieni
ciemny i cichy staw.

Nad nim się piętrzą zwały
nagich, skrzesanych ścian,
mech pnie się osiwiały,
i kosodrzewu łan.

Niezmierna martwa głusza
zaległa skał tych kąt:
przeciągła pieśń pastusza
nigdy nie zabrzmi stąd.

Czasem się wiatr w kominie
z skalnych przetacza wrót,
po kosodrzewie płynie
i mąci ciszę wód;

czasem się złom rozkrusza
od ryku wściekłych burz –
zresztą niezmierna głusza,
martwota pustych mórz.

Gdym się raz patrzał z góry,
błądząc po wierchach sam,
w kotliny głąb ponurej:
ujrzałem marę tam.

Z dłońmi załamanemi
u skalnych legła stóp
i kryła twarz ku ziemi,
smutna jak śmierć i grób.

Nie wiem, czy w to bezdroże
upiory schodzą śnić?
Czy czyja dusza może
swój ból tu przyszła kryć?…

 

Melodia mgieł nocnych  (Nad Czarnym Stawem Gąsienicowym)

Cicho, cicho, nie budźmy śpiącej wody w kotlinie,
lekko z wiatrem pląsajmy po przestworów głębinie…
Okręcajmy się wstęgą naokoło księżyca,
co nam ciała przezrocze tęczą blasków nasyca,
wchłaniajmy potoków szmer, co toną w jeziorze,
i limb szumy powiewne, i w smrekowym szept borze,
pijmy kwiatów woń rzeźwą, co na zboczach gór kwitną,
dźwięczne, barwne i wonne, w głąb zlatujmy błękitną.
Cicho, cicho, nie budźmy śpiącej wody w kotlinie,
lekko z wiatrem pląsajmy po przestworów głębinie…
Oto gwiazdę, co spada, lećmy chwycić w ramiona,
lećmy, lećmy ją żegnać, zanim spadnie i skona,
puchem mlecza się bawmy i ćmy błoną przezroczą,
i sów pierzem puszystym, co w powietrzu krąg toczą,
nietoperza ścigajmy, co po cichu tak leci,
jak my same, i w nikłe oplątajmy go sieci,
z szczytu na szczyt przerzućmy się jak mosty wiszące,
gwiazd promienie przybiją do skał mostów tych końce,
a wiatr na nich na chwilę uciszony odpocznie,
nim je zerwie i w pląsy pogoni nas skocznie…


Nie mój Dunajec

Nie mój Dunajec szumi mi,
nie moja bystra woda,
tylko przychodzą stare sny —
swoboda — och! swoboda!…

Nie przypominaj mi się śnie
młodości mojej zdrowej.
bo mi żal w piersi duszę rwie
nad siłę ludzkiej mowy!

Nikt tak nie kochał smolnych watr,
trzasku i dymu stosów,
i nikt znad głuchych szczytów Tatr
patrzących w dół niebiosów…

I w świecie nikt nie kochał ta
samotnej skalnej drogi —
urwisk gdzie w dole buja ptak
i groza pieści nogi…


O zmroku

O cichym zmroku u wejścia w dolinę
leżę i patrzę na błękitnosine,
czyste i senne, w bezmiar rozesłane
przestrzenie niebios… Gdzieś na skalną ścianę
padł spływający z wolna sinym niebem
blask i skalistym w dół sączył się żlebem,
a kędyś w pustce powietrznej, daleko,
Beskidem taśmy słoneczne się wleką
bladoróżane, przez łąki i lasy,
i lilijowomodre wiszą pasy,
owstężające błękitne zamroczą.
Był wiatr… Las czarny, co porósł gór zbocza,
nad głową moją szumiał, a gdzieś nisko
szumiała woda – – całe uroczysko
przejął czar dziwny… Ciche mgły wieczoru
schodziły z nieba głucho i powoli
i ogarniały całą głąb przestworu
i Beskid w bladej światła aureoli.
Dziwna, cudowna tajemniczość nocy
już twarz swą, zda się, chyliła ku ziemi
ponad smrekami sennie szumiącemi
i blaskiem, który płynął ku północy.
I coraz ciszej było, tajemniczej,
pośród tej skalnej, ciemniejącej dziczy,
a dusza moja w bezsłownej zadumie
cała się w leśnym pogrążyła szumie
i w mglisty wąwóz płynęła pod skały
i przez przełęcze, przez mroczne doliny,
szła na dalekie w księżycu równiny
i dalej w bezkres… A mroki gęstniały
i coraz ciszej, coraz było ciemniej,
coraz uroczej i coraz tajemniej.


Preludium XXXI

Ku mej kołysce leciał od Tatr
o skrzydła orle otarty wiatr,
o limby, co się patrzą w urwisko —
leciał i szumiał nad mą kołyską.

I w serce moje na zawsze wiał
tęsknot do orlej swobody szał
i tę zadumę limb, co się ciszą
wielką objętą w pustce kołyszą.


Tatry

Tatry! Spoglądam z tęsknoty żałobą
ku wam, błyszczącym w słońca zorzy złotej…
Na długo ja się pożegnałem z tobą
kolebko moja… Dzisiaj w miejskich murach,
ślę sokolemi myśl ku tobie loty,
co wraca do mnie na łabędzich piórach
z tęsknoty pieśnią…

Skały wysokie! Na wasz łańcuch siny
piętrzący słońcu zaporę niezmierną,
pierwszy raz oczy spojrzały dzieciny,
jedyne słodkie tam patrzały lata;
więc pamięć moja zostanie warn wierną,
myśl wróci do was z najdalszych stron świata
skały me, skały!…

Lasy szumiące! W waszem smętnem pieniu
ileż zaklętych słyszałem powieści…
Tajemniczością rozmarzony cieniu
wieko z przeszłości odrywałem trumny…
Kiedyż mi, kiedy znowu zaszeleści
w koronach waszych halny wicher szumny
lasy me, lasy?…

Rzeki srebrzyste! Jako wasze zdroje
z niewyczerpanych nigdy krynic płyną:
tak wiecznem źródłem żądz jest serce moje…
Lecz cóż i po was i po nich zostanie?
Ja wznoszę ogrom, by stał się ruiną,
wy gnacie, aby zginąć w oceanie
rzeki me, rzeki!…

Orle podniebny! Jak ciebie wokoło
ciemnych obłoków otaczają fale:
tak mnie sny smutne wieńczą młode czoło…
I drogę mamy podobną, choć różną,
bo ty ku słońcu wciąż dążysz wytrwale,
ja, człowiek, szczęścia szukam… obaj próżno
a jednak wiecznie.

Po pokoleniach idą pokolenia
ze sobą walczyć, z losem wieść igrzyska;
celem ich szczęście… ono rozpromiena
mrok życia, widmom podobne Sahary,
co zdała nęcą, a gdy spojrzysz zbliska,
nikną, by znowu dalej stroić w czary
przestrzeń przed tobą…

Na tej pustyni my, nędzne pielgrzymy,
grzęznący w piaskach, głodni i spragnieni
O kroplę wody, kęs chleba walczymy – –
giniem, lub trupy wkoło siebie ścielem;
cios chytry twarzy już nam nie rumieni,
łez czasu niema lać nad przyjacielem –
walka o życie!…

Któż młody nie drży przed tem, co dziś czeka?
Chyba ten, który zatarł w swojej duszy
znamię szlachetnej godności człowieka
i skroń ustroił nikczemności godły:
temu zwycięstwo!… Tak na roli głuszy
niewypleniony chwast brzydki i podły
kwiaty szlachetne…

O! gdybym wrócić mógł, gdzie Tatr granity
w koronie srebrnych lodów stoją lśniące!…
Świat ludzki z ułud przede mną odkryty
zda mi się kołem nieszczęść i podłości…
Tam, gdzie nikomu nie przyświeca słońce,
w górskiem pustkowiu, choć bezduszne gości,
tam czyste piękno…

Za niem to – często dotknięty boleśnie –
ślę myśl ku ziemi tatrzańskiej dalekiej:
niech chociaż chwilę zapomni tam we śnie
o życiu naszem tak smutnem i wstrętnem,
które naznaczą przyszłe, lepsze wieki
okropnem, nigdy niezatartem piętnem
życia Kainów!.


W Kościeliskach w nocy

1.
Cisza. Noc. Na zaćmioną dolinę Kościelisk
idą z gór lasem zrosłych, z upłazów i jarów
tajemnicze milczenia w mgławicach oparów
wznoszących się po cichu z wodnych oparzelisk.

Głucho warczą strumienie po głazach swych ścielisk,
las śpi. Na nieruchomą, czarną toń konarów
padł, wschodzząc przez wyrwany wśród wapieni parów,
miesięcznego przedświatła srebrzysty obelisk.

Fosforyczną białością powleką się ściany
nagich, skrzesanych turni; wielka cieniu rzeka
ogarnie je i niesie w mroku oceany.

Wszedł księżyc: na wierzchołku zaczepił się smreka,
rozdarł się na olbrzynich dwóch gwiazd błyskawice
i kiście kolców wbił w nieba ciemnicę.
2.
Jaka cisza! jak dziwnie wyglądają drzewa — —
jaki dziwny szum wody — — coś, co niepokoi,
snuje się po dolinie, wśród gęstwin się roi — —
lęk ciche mgły swych skrzydeł w powietrzu rozwiewa…

Jakie dziwne niewidny księżyc światło zlewa — —
jaki dziwny, posępny, wielki cień tam stoi —
da się, widmo u groty głębokich podwoi — —
jak dziwnych głosów echo skądś wśród gór pobrzmiewa…

Zda się, że coś zawodzi, skowyczy i płacze —
cicho!… jaki dreszcz szybko przemknął się gęstwiną —
gdzieś w lesie zajęczały ponuro puchacze…

tu — mogiła pod stosem chrustu i smreczyną —
zwierzę jakieś ze stosu w ciemną gęstwę skacze — —
jaki dziwny czar idzie Kościelisk doliną…


Widok ze Świnicy do Doliny Wierchcichej

Taki tam spokój… Na gór zbocza
światła się zlewa mgła przezrocza,
na senną zieleń gór.

Szumiący z dala wśród kamieni
w słońcu się potok skrzy i mieni
w srebrno-tęczowy sznur.

Ciemnozielony w mgle złocistej
wśród ciszy drzemie uroczystej
głuchy smrekowy las.

Na jasnych, bujnych traw pościeli
pod słońce się gdzieniegdzie bieli
w zieleni martwy głaz.

O ścianie nagiej, szarej, stromej,
spiętrzone wkoło skał rozłomy
w świetlnych zasnęły mgłach.

Ponad doliną się rozwiesza
srebrzystoturkusowa cisza
nieba w słonecznych skrach.

Patrzę ze szczytu w dół: pode mną
Przepaść rozwarła paszczę ciemną –
patrzę w dolinę, w dal:

i jakaś dziwna mię pochwyca
bez brzegu i bez dna tęsknica,
niewysłowiony żal…

Scroll to Top