Baranie Rogi zimą – opis wycieczki na Baranie Rogi w Tatrach Wysokich. Podejście ze Starego Smokowca, przez Dolinę Pięciu Stawów Spiskich.





Baranie Rogi wariantem zimowym
Przebieg: Stary Smokowiec – Hrebienok – Chata Teryego – Baranie Rogi – Chata Teryego – Hrebienok – Stary Smokowiec
Dystans: ok 22 km
Szacowany czas przejścia: zależny od warunków i tempa, średnio ok. 10 h
Suma podejść: ok. 1800 m
Suma zejść: ok. 1800 m
Szczyty na szlaku: Baranie Rogi (2526 m)
Parking: 15 euro, płatne u osoby z obsługi
Schroniska na szlaku: Chata Zamkowskiego, Chata Teryego
Trudności techniczne: zależne od ilości śniegu – jeśli jest go mało, przydadzą się dwa czekany.


Wycieczkę rozpoczynamy w Starym Smokowcu. Parkujemy kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym początek ma niebieski szlak prowadzący na Hrebienok. Podobnie jak w większości parkingów w miasteczku, całodzienny postój kosztuje tu 15 euro, a opłata pobierana jest przez pracownika z obsługi. Zdarza się, że przy drodze prowadzącej do miejsc postojowych w pobliżu wejścia na szlak, stoi tabliczka informująca o zakazie wjazdu, nie należy się nią jednak przejmować, ponieważ parkingowi stawiają ją dla własnej wygody.

W Smokowcu nie ma już śladu po niedawnym, kilkudziesięciocentymetrowym opadzie śniegu, a wysoka temperatura, pozwala sądzić, że zimowe warunki, utrzymują się jedynie w wyższych partiach gór. Tuż za Hrebienokiem trafiamy jednak na łaty białego puchu i lekkie oblodzenia, które zmuszają nas do założenia raczków i zwiększenia czujności podczas wędrówki, po śliskich częściowo odkrytych kamieniach.

Patrycja mocno wyrywa do przodu, dzięki czemu szybko docieramy w pobliże Chaty Zamkowskiego i wchodzimy na zielony szlak prowadzący do Doliny Małej Zimnej Wody. Tu z zaniepokojeniem obserwuję podejście do Chaty Teryego i żleb, którym przebiega zimowy wariant na Pośrednią Turnie. Śniegu jest jak na lekarstwo i zastanawiam się, czy powyżej schroniska będzie pod tym względem lepiej.

Zatrzymujemy się przed Złotymi Spadami i obserwujemy grupkę schodzących po nich turystów. Ich nieporadne koki i bardzo wolne tempo, sugerują kiepskiej jakości podłoże, okazuje się jednak, że nie mają oni raków i robią, co mogą, by nie stracić równowagi. Idąc do góry, nie dostrzegamy w tym miejscu większych trudności, nie mamy jednak wątpliwości, że w drodze powrotnej, także będziemy musieli zachować tu większą ostrożność.

Przed i za nami idzie zaledwie kilka osób, co jak się wkrótce dowiemy, jest pokłosiem licznych komunikatów ostrzegających przed fatalną sytuacją lawinową i nawołujących do powstrzymana się od wyjść w wyższe partie gór. Cieszę się, że tym razem nie przeglądałem internetowch forów, ponieważ nie ma ani „pewnej, mocnej trójki”, ani bardzo ciężkich warunków. Śnieg nie jest co prawda najlepszej jakości, ale do samej Chaty Teryego, szlak jest świetnie przetarty i niespecjalnie wymagający.

Mniej kolorowo robi się, gdy docieramy do schroniska – szybki rzut oka w stronę Baranich Rogów, dostarcza nam więcej pytań niż odpowiedzi. Podejście wygląda na przetarte (co sugeruje, że ktoś szedł na szczyt po ostatnich opadach), ale nie widać na nim żadnych osób. Postanawiamy zrobić przerwę, mając nadzieję, że w jej trakcie sytuacja ulegnie zmianie.

Siadamy na zatłoczonym zwykle tarasie i przyglądamy się drodze na szczyt. Oprócz nas przed schroniskiem kreci się jeszcze trójka turystów i gdy postanawiam chwilę z nimi porozmawiać, okazuje się, że to ten sam zespół, z którym mijałem się kilka tygodni wcześniej w drodze na Wysoką. Dowiadujemy się od nich, że atakowali przed świtem Lodowy, wycofali się kilkadziesiąt metrów przed wierzchołkiem, ale weszło na niego kilka innych osób. Dla nas najistotniejsza jest informacja, że widzieli snowboardzistę zjeżdżającego z Baraniej Przełęczy. Decydujemy, że ruszymy w jej kierunku i będziemy na bieżąco oceniać poziom bezpieczeństwa.

Idziemy po założonym śladzie, ale wysoka temperatura powoduje, że co pewien czas grzęźniemy w rozmiękłym śniegu. Gdy wzrasta kąt nachylenia stoku, zatrzymujemy się, by założyć raki i chwilę później dolatuje do nas odgłos lawiny schodzącej ze zbocza Lodowego. Dostrzegamy, że urwał się jeden z nawisów i chociaż wiem, że w terenie, w którym jesteśmy, nie powinno dojść do czegoś podobnego, bacznie lustruję żleby, wzdłuż których będziemy wędrować.

Niewzruszona lawinkami Patrycja (wkrótce schodzą jeszcze dwie) przypatruje się moim nieudolnym próbom przeciągania czasu. W końcu dochodzę do wniosku, że możemy bez obaw kontynuować marsz w kierunku przełęczy. Śnieg jest cały czas wredny i nie ma szans na szybki marsz, ale stopniowo pokonujemy kolejne metry i nabieramy wysokości.

Przed przełęczą zwiększa się kąt nachylenia terenu. Podchodzi się coraz gorzej – śnieżny cukier sypie się spod nóg i każdy krok kosztuje sporo wysiłku. Idąca za mną w przepisowej odległości Patrycja radzi sobie doskonale, więc nie wypada mi narzekać, również na brak wody, której zapasy szybko nadwątliła wysoka temperatura i duże obciążenie. Wiem, że trzeba się będzie ratować roztapianiem śniegu, ale mam świadomość, że w ten sposób nie zaspokoję pragnienia. Postanawiam racjonować pozostały mi płyn, co bardzo szybko odbija się na wydolności i samopoczuciu.

Na Baraniej Przełęczy jesteśmy ze skiturowcem, który podchodził na nartach i mijał nas kilka minut wcześniej oraz dwójką starszych wspinaczy, prowadzących grupę od strony Doliny Dzikiej. Przez chwilę mam nadzieje, że ktoś z nich ruszy w kierunku szczytu, okazuje się jednak, że mają inne plany – skiturowiec podejmuje karkołomny zjazd do Baraniej Kotliny, wspinacze również nie idą wyżej.

Od wierzchołka dzieli nas niewielka odległość i zaledwie 130 metrów przewyższenia, ale czeka nas teraz najtrudniejszy fragment wycieczki. Musimy pokonać wąski odcinek przy skałach, gdzie do standardowych trudności dochodzą wyjeżdżające spod nóg stopnie, a następnie podejść na grań stromym kilkudziesięciometrowym żlebem.

To właśnie tego odcinka bałem się najbardziej i moje obawy okazują się w pełni uzasadnione. Na początku nie jest wprawdzie najgorzej, raki i czekan nieźle siadają w twardym śniegu i lodzie, z czasem jednak, śniegu jest coraz więcej i coraz bardziej wyjeżdża on spod nóg. Wreszcie docieramy do miejsca, gdzie nie da się iść do góry – każda próba postawienia kroku, kończy się zjazdem. Postanawiam obejść ten fragment z boku przy lekko wystających skałkach, mówię jednak Patrycji, że jeśli wyżej będzie podobnie, będziemy musieli zawrócić.

Na szczęście nad skałkami jest znacznie lepiej i kilka minut później udaje nam się dotrzeć na grań. A gdy wydaje się, ze wejście na wierzchołek jest już formalnością, nagle urywa się ślad. Nawisy z prawej strony rzeczywiście wyglądają groźnie, a na stoku z lewej zalega świeży śnieg, ale trudno jest mi zrozumieć decyzję osoby, która zawróciła w tym miejscu. Tym bardziej że po wystających kamieniach dość dobrze widać, którędy przebiega grań i w jakiej linii można się bezpiecznie poruszać.

Ruszam przed siebie, a ponieważ śnieg jest dość twardy, decyduję się na trawers zbocza i wejście na szczyt przy głazach od strony południowo – zachodniej. Decyzja okazuje się słuszna – do samej góry droga jest dość komfortowa, a wierzchołek pojawia się w zasięgu wzroku, znacznie szybciej niż zakładałem.

Przy charakterystycznym oknie zrzucam plecak i zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo jestem zmęczony, Niedobór wody zupełnie pozbawił mnie sił, ale nastrój poprawia mi perspektywa długiego odpoczynku w doskonałych warunkach. Brak wiatru i grzejące słońce powodują, że szybko zapominam o wysiłku, a doskonałe widoki w pełni wynagradzają podjęty trud. Patrycja kipi radością i zastanawiam się, co musiałoby się stać w drodze na szczyt, żeby poczuła lęk i zdecydowała się zawrócić.

Podczas przerwy obserwujemy kilka osób kręcących się na Lodowym Szczycie i Lodowej Kopie, ćwiczymy topografię i robimy sporo zdjęć. Po kilkudziesięciu minutach z żalem opuszczamy przytulne skałki i udajemy się w drogę powrotną po własnych śladach. Mamy drobne problemy w żlebie prowadzącym na gań (wyjeżdżający spod nóg śnieg jest znacznie bardziej niebezpieczny w trakcie zejścia), ale udaje nam się bez większych przygód dotrzeć na Baranią Przełęcz. Tu rozmawiamy chwilę z kolejnym tego dnia skiiturowcem i ruszamy w stronę Chaty Teryego.

Idzie się zdecydowanie wygodniej niż w górę. Sypki śnieg umożliwia przyjemne, dynamiczne schodzenie i tylko od czasu do czasu zdarza nam się mocniej w nim zakopać. W schronisku uzupełniamy kalorie. Tradycyjnie zamawiam Kofolę, a ponieważ nie ma ciasta, decyduję się na buchtę. Ta wygląda tak, że nawet unikającej glutenu Patrycji ślinka cieknie i przez moment zastanawiam się, czy nie ulegnie pokusie i nie dorzuci deseru do zamówionej wcześniej zupy. Wola okazuje się jednak silniejsza, co tym razem trudno chwalić, ponieważ danie jest doskonałe.

Późnym popołudniem ruszamy w stronę Starego Smokowca. Początkowo szlak jest dość nieprzyjemny (słońce mocno rozmiękczyło leżący na nim śnieg), ale za Złotymi Spadami robi się dość komfortowo. Droga w dół dłuży się jak zwykle, ale w końcu udaje nam się dotrzeć na Hrebienok i zejść na parking. Ruszamy w kierunku Zakopanego, później czeka mnie już tylko kilkugodzinny powrót na Śląsk.